Moi koledzy Marek i Radek zaszczycili nas już swoimi opowieściami z Mistrzostw Polski Masters w Półmaratonie (Czytaj: XXXVI GOŚLIŃSKI MAŁY MARATON WETERANÓW. JAK NIE UMIESZ LICZYĆ, NIE LICZ NA MEDALE oraz XXI Mistrzostwa Polski Weteranów w półmaratonie okiem nowicjusza). Oni debiutowali w Murowanej Goślinie. Dla mnie to był drugi start. Drugi ale jakże odmienny od pierwszego.
Rok wcześniej stanąłem na starcie jako kompletnie nieznany nikomu szaraczek. Zresztą niczym się nie wyróżniałem. Z życiówką na poziomie 1:18:30 byłem tylko jednym z wielu pretendentów do podium w kategorii. Analizując przed startem listę startową okazało się, że miałem bodajże 6 czas spośród startujących zawodników. Mimo to dopiąłem swego i wybiegałem brąz.
W tym roku patrzyłem już na zawody z innej perspektywy. Jako zawodnik czułem się lepszy, szybszy, co zresztą udowodniłem biegnąc półmaraton 2 tygodnie przez MP poniżej 1:16. Wiadomo, że każdy wynik poza podium potraktowałbym tego dnia jak porażkę. Ale ja nie chciałem podium. W tym roku chciałem walczyć o złoto i o podium w całym biegu. Nie zapowiadało się lekko bo wiedziałem, że moi rywale przez ostatni rok nie zasypywali gruszek w popiele i także biegali w tym roku bardzo szybko.
Ale mistrzostwa to mistrzostwa – liczy się bezpośrednia rywalizacja oraz wygrana „tu i teraz”. Wszelkie korespondencyjne pojedynki i analizy biorą w łeb kiedy stajesz na starcie ramię w ramię ze swoimi rywalami…
Podobnie jak rok wcześniej do Poznania zjechałem już w piątek. Nocleg u przyjaciół, z którymi spędziłem całą fantastyczną sobotę. Spacery po mieście, wyżerka, pyszne lody – full wypas za co dziękuję. Wszystko to zajęło tyle czasu, że zrezygnowałem z sobotniej wycieczki do Murowanej Gośliny po pakiet startowy.
Rano w niedzielę pobudka o 6.30. Śniadanie, pakowanie i na parking. Pierwsze wrażenie po wyjściu na powietrze to radocha – okazało się, że w nocy padał deszcz a ok. 7.30 rano było chłodno. To zapowiadało świetne warunki do biegania.
Na szkolnym parkingu zameldowałem się ok. 8.30. Sprawnie odebrałem pakiet. Parking szybko się zapełniał. O 9 rano szkoła będąca bazą zawodów tętniła życiem. Tuż po 9 udałem się na rozgrzewkę z Markiem Wilczurą, który w międzyczasie dojechał. Na truchtaniu rwało go do przodu niemiłosiernie. Zrobiliśmy trochę ponad 3km truchtu a rozgrzewkę dokończyliśmy na boisku szkolnym, gdzie dołączył do nas Radek.
Kiedy 15 minut przed startem przebierałem się w strój startowy okazało się, że poranna radość z super warunków do biegania prysła. Poranny deszcz unosił się w powietrzu w postaci wilgotnego powietrza a nad głowami świeciło słońce. Oczywiście nie było takiego piekła jak rok temu ale powietrze było dość ciężkie i było ciepło. Wiatr był minimalny co sprawiało, iż odczuwalna temperatura była na pewno nieco wyższa.
Start planowany był na 10. Przed startem przemarsz, orkiestra i… hymn! Tak, to bardzo piękna tradycja tych zawodów, że przed startem zawodów odgrywany jest hymn narodowy. Nie spotkałem się z tym na innych zawodach a mile podkreśla rangę Mistrzostw Polski.
W pierwszej linii sami faworyci, dobrze znani mi z zeszłego roku. Ustawiłem się grzecznie gdzieś w okolicy 2-3 rzędu. Obok Marek Wilczura, z którym miałem nadzieję przebiec te zawody. W pobliżu Radek Gozdek, Dariusz Wieczorek i wielu innych. Jeszcze przed startem rozszyfrowałem bardzo miłą niespodziankę organizatorów polegającą na zróżnicowaniu kolorów numerów startowych dla kategorii. Absolutny hit!
Wystartowałem spokojnie. Moim celem było ustawić się w stawce w taki sposób, aby nie wystartować zbyt mocno i równocześnie móc kontrolować bieg. Początkowo biegliśmy rozciągniętą ale jednak jedną grupą. Byłem gdzieś w środku stawki, pewnie około nawet 10-15 miejsca. Spojrzałem na tętno – było niskie. Postanowiłem przyspieszyć i rozpocząłem swój marsz w górę. Za mną „na plecach” miałem Marka Wilczurę, którego wyprzedziłem. Po 2 spokojnych kilometrach zauważyłem, że na przodzie grupy 3 zawodników przyspieszyło i próbuje się urwać pozostałym. Pomyślałem sobie, że skoro przyjechałem walczyć o podium w Open to moje miejsce jest właśnie tam, w samym przodzie. Przypomniałem sobie też bieg z 2016 roku, w którym zawodnicy, którzy urwali się na początku dowieźli prowadzenie do samej mety. Szarpnąłem na 3:30 i rozpocząłem pogoń. Zdążyłem jeszcze krzyknąć do Marka „Marek, idziemy!”. Ale kiedy zamachałem ręką do Marka, on tylko krzyknął do mnie „Za szybko! Biegnę swoim tempem.”. Tym sposobem znalazłem się w pięcioosobowej grupie, która prowadziła bieg…
Mimo, iż dyktowaliśmy tempo to wcale nie biegliśmy jakoś oszałamiająco szybko. Okazało się, że do nawrotu jest lekko pod górę a sama trasa jest lekko pofałdowana. Przed biegiem Marek pytał mnie o trasę. „Poza malutkim podbiegiem na wiadukt jest płaska jak deska” – odpowiedziałem. Marek na to, że jego koledzy mówili coś innego… Teraz dziwiłem się, gdzie jak rok wcześniej przegapiłem te wszystkie podbiegi i zbiegi! Widać przez walkę z upałem nie zwróciłem w ogóle uwagi na profil trasy.

Moje biegowe trofeum – po biegu z Radkiem Gozdkiem (4. w M40)
Dopiero na nawrocie na piątym kilometrze spostrzegłem naszą przewagę nad kolejnymi zawodnikami. Ku mojemu zdziwieniu nie była ona jakaś bardzo wyraźna. Czułem się świeżo, biegło mi się nad wyraz swobodnie i wręcz z satysfakcją przyjąłem fakt, iż zaraz po nawrocie bardzo mocno przyspieszyliśmy. Pierwszy kilometr po nawrocie 3:27 wyglądał trochę jak próba sił. Ale cała nasza piątka biegła równo, dość zgodnie dając zmiany. No, z niewielkimi wyjątkami ale nie będę kolegom wypominał. 😉
Na kolejnym nawrocie, w połowie biegu zegar pokazywał niecałe 37:40. Było bardzo dobrze. Biegłem na rekord życiowy ale co najważniejsze – na tym etapie biegu wciąż czułem się fantastycznie. Po nawrocie zrobiło się nieco dziwnie. Tomasz Sobczyk, który sporo prowadził wyraźnie zwolnił. Trudno powiedzieć czy był zmęczony, czy rozpoczęły się już „szachy” i chciał oszczędzić nieco sił. Tempo zaczęło mocno flować. Spadek tempa nie był mi „po drodze”. Wiadomo już było, że jestem w grupie walczącej o medale. Wiadomo było, że w grupie dwóch chłopaków jest z M35, dwóch z M40 i jeden z którejś ze starszych kategorii. Skoro mam już co najmniej srebro to za nic w świecie nie dam sobie wydrzeć rekordu życiowego. Dałem kilka bardzo mocnych zmian. Musiałem naprawdę mocno pociągnąć bo rozmawiając już po biegu z jednym z zawodników usłyszałem od niego, iż na tym etapie biegu fizycznie wyglądałem na tle innych zawodników wyglądałem tak, że był pewien, że z łatwością wygram te zawody. Tak też się czułem. Było pod górkę, było pod wiatr a mnie się zdawało, że to wszystko mnie nie dotyczy. Aż do kolejnego nawrotu…
Na nawrocie spostrzegłem, że mamy już bardzo bezpieczną przewagę nad resztą stawki. Kolejny zawodnik w mojej kategorii miał pewnie z 300-400 metrów straty. Drugim spostrzeżeniem było to, iż skończyły się przelewki a właśnie rozpoczęło się ściganie. Grupa bardzo mocno ruszyła do przodu. Na czele był Krzysztof Pietrzyk, który zaraz po nawrocie urwał się i sukcesywnie zwiększał swoją przewagę. Z tyłu z kolei został nieco z tyłu Jarosław Błaszczyk.
Mniej więcej w tym momencie poczułem, że właśnie płacę wysoką cenę za moje niepokorne harce pomiędzy 11 a 15 kilometrem. Teraz, kiedy biegliśmy naprawdę szybko i decydowały się losy biegu ja zacząłem odczuwać jak moje nogi stopniowo przestają ze mną współpracować. Ale też trzeba przyznać, że dwa kolejne kilometry po nawrocie były piorunująco szybkie – średnia wyszła poniżej 3:32 min/km. Biegłem trzeci ale powoli zaczynałem tracić dystans do drugiego Tomka Sobczyka. To jeszcze była dobra dla mnie sytuacja. Ale wyprzedził mnie także Przemek Fornalik, który dziarsko poszybował w kierunku Tomka. Nogi bolały a ja za wszelką cenę próbowałem dotrzymać tempa. Bezskutecznie. Kiedy na kolejnym kilometrze zegarek wybił 3:26 min/km a jak nie zbliżyłem się do poprzedzającej mnie dwójki ani na metr zdałem sobie sprawę, że tego marzenie o podium w Open i złocie oddala się ode mnie z każdym mijającym metrem.

MPW w Półmartonie, Murowana Goślina – Tomasz sobczyk (9), Aleksander Krzempek (211)
Na 3km przed metą czekał nas podbieg. Postanowiłem tam nieco odpocząć. Odpoczywali też przeciwnicy bo dystans pozostał bez zmian. Po podbiegu, na dwa kilometry przed metą postanowiłem jeszcze raz zawalczyć. Przyspieszyłem znów w okolice 3:30. Gdyby teraz okazało się, że zbliżam się do poprzedzających mnie zawodników to oznaczałoby jeszcze szansę na doścignięcie. Ale dystans pozostawał bez zmian. Co więcej – Przemek Fornalik wyprzedził Tomka Sobczyka i mknął do mety samotnie na drugim miejscu. Na 2 kilometry przed metą pozostawała mi już tylko walka do jak najlepszy wynik. Końcówka 3:31 i 3:27. Na metę zameldowałem się jako czwarty zawodnik w Open i drugi w kategorii. Jest SREBRO!
Na mecie przez moment analizowałem, że może gdyby to lub tamto to mógłbym walczyć o złoto. Ale w zasadzie co tu analizować? Pobiegłem bardzo dobre zawody, urwałem 30 sekund z poprzedniego rekordu życiowego, zdobyłem srebrny medal Mistrzostw Polski. Pobiegłem odważnie, bez kalkulowania. Nie przegrałem wcale złota, wygrałem srebro!

MPW w Półmartonie, Murowana Goślina – meta, 1:15:24, rekord życiowy i srebrny medal
Za mną wielu znakomitych zawodników. Dariusz Wieczorek – stary (przepraszam za słowo) wyga. Andrzej Gromadziński, z którym o włos wygrałem rok wcześniej. Parę sekund przed Andrzejem na mecie zameldował się Marek Wilczura. Zaraz po przekroczeniu mety gratulowałem mu trzeciego miejsca. Ale chwilę później okazało się, że Marek jest… czwarty. No i moja radość przerodziła się w autentyczną złość! „Dlaczego został!?? Dlaczego nie pobiegł za mną!???”. Nawet nie wiem dlaczego byłem wściekły. Byłem autentycznie przekonany co do tego, że przekalkulował, że pobiegł zbyt zachowawczo, że stać go było na lepszy wynik…
Tak oto zakończyły się dla mnie kolejne mistrzostwa. Tradycyjnie dziękuję przyjaciołom za nocleg, Łukaszowi za suport na trasie. Wojtkowi za składanie moich nóg. Edycie za wszelkie rady przy układaniu treningów. Wszystkim za doping i trzymanie kciuków…
Do zobaczenia za rok – już w M45…
Zdjęcia: Hernik Team, Tomasz Szwajkowski

MPW w Półmaratonie, Murowana Goślina – dekoracja kategorii M40: Przemysław Fornalik, Aleksander Krzempek, Andrzej Gromadziński
[…] męczącym wiosennym sezonie zakończonym Mistrzostwami Polski Masters w półmaratonie (czytaj relację) doczekałem się wreszcie mini roztrenowania. „Mini”, gdyż nie było to klasyczne […]