Orlen Warsaw Marathon to coś więcej niż bieg, to wydarzenie na które się czeka z uwagi na swój rozmach. W końcu nie codziennie w jednym miejscu spotyka się kilkadziesiąt tysięcy biegaczy rywalizujących równocześnie w dwóch biegach. To gigantyczne przedsięwzięcie organizatorskie, z którego od razu należy nadmienić organizatorzy wywiązali się jak należy.
Nic więc dziwnego, że podobnie jak większość moich znajomych startujących w tym biegu zależało mi na dobrym wyniku. W tym roku biegałem już 10km ale były to biegi na trasach crosowych lub szutrowych, no i nie miały atestu. Zależało mi więc, aby ten pierwszy atestowany bieg zakończyć dobrym rezultatem. Nic dziwnego, że starałem się przypilnować wszystkiego jak należy, włącznie z takimi detalami jak sen. Dobry sen przed startem to kluczowa sprawa dlatego w przeddzień startu już o 23 już byłem w łóżku. A tu jak na złość nie mogłem zasnąć. W głowie kłębiło się tysiące myśli, przewracałem się z boku na bok i nic z tego spania nie wychodziło. Kiedy gdzieś około 4 rano w końcu zasnąłem to raptem o 5.40 zbudził mnie budzik. No to się wyspałem – całe 1,5 godziny snu… Jak to się mówi „life is brutal” – nie ma co narzekać na niewyspanie, czas się przygotować do biegu. Poranna kawa, śniadanie, druga kawa, izotonik w dłoń i marsz w drogę…
W okolice stadionu dotarłem wraz z Łukaszem, Darią i Dominiką około 7:40. Kawałek drogi z metra do wioski biegaczy wystarczył, aby się przekonać, że jest potwornie zimno, a my byliśmy w większości w cienkich kurtkach biegowych. Jeszcze się nawet nie przebrałem w strój biegowy a już byłem przemarznięty. Ale to, co było najgorsze to perspektywa prowadzenia rozgrzewki na takim zimnie w stroju startowym bo rzeczy do depozytu trzeba było oddać najpóźniej o 8:20. To w zasadzie jedyny minus całej imprezy.
No cóż, po raz kolejny pomyślałem sobie „life is brutal” i „półnagi” pognałem na rozgrzewkę. W okolicy stref startowych spotkałem Mateusza Jasińskiego, który spojrzał na mnie z politowaniem i powiedział: – Chyba trochę za wcześnie się rozebrałeś, zmarzniesz do startu. Ja za to z dzwoniącymi zębami z zazdrością patrzyłem na stojący tuż obok startu barak z napisem „Szatnia ELITY”. Niestety – żadna ze mnie elita a tego dnia nie udało się „skołować” żadnego supportu, aby mieć ten komfort i móc rozebrać się tuż przed startem.
Do stref startowych wszedłem około 5-7 minut przed startem. Do ostatniej chwili biegałem, aby po prostu nie zamarznąć na kość. Ustawiłem się obok pacemakera na 35 minut, zapytałem jaki ma plan na bieg: – Kilometr, dwa po 3:35 a potem ogień. No to pasi – tego dnia chciałem próbować biec na około 35:40 więc początek w 3:35 brzmiał rozsądnie.
Start i pognaliśmy. Pierwszy kilometr zaliczyłem w 3:30, pacemaker był jakieś 30 metrów przede mną, pognał chyba sporo szybciej niż zapowiadał. Drugi kilometr 3:35, trzeci znów 3:30. Spojrzałem na zegarek – tętno w normie, extra, nic tylko cisnąć. Trasa lekko w dół i z wiatrem a więc biegło się bardzo komfortowo. Czwarty kilometr 3:33, zaraz później zakręt i kolejny kilometr w 3:32. W głowie zaczęła mi kiełkować myśl, aby spróbować przyatakować 35:30. Taki wynik to byłby szczyt marzeń. Nadszedł szósty i siódmy kilometr – zwykle moje najwolniejsze odcinki. Ale przypilnowałem tempa i oba zrobione po 3:35 i 3:34. Było już po nawrocie, leciutko pod górę z bocznym wiatrem więc tempo jak na warunki było jak najbardziej ok.
Przy okazji, gdzieś około 6-7 kilometra wyprzedziłem… pacemakera na 35 minut. Powiem szczerze: słabiutko wyglądał ten pacemaker, oj słabiutko. Na jego twarzy nie było widać śladów ognia, który zapowiadał. Najpierw cieszyłem się doganiając go, ale kiedy go wyprzedziłem to zdałem sobie sprawę, że darmowa moja radość bo chłopak był po prostu dojechany i tłukł się pewnie w okolicy 3:45 lub wolniej.
Wraz z wyprzedzeniem pacemakera, zaraz po siódmym kilometrze posypała się też moja grupa, w której biegłem prawie od początku. Chłopaki, którzy przez cały dystans biegli równo zaczęli mocno zwalniać. Chwilę to trwało zanim zareagowałem. Na tym odcinku wiał dość mocny czołowy wiatr. Mogłem kończyć z grupą, ale tempo grupy spadało gdzieś w okolice 3:45 albo pognać do przodu pod wiatr i doskoczyć do kolejnej grupy. Świeżo w pamięci miałem Półmaraton Warszawski więc pamiętałem, czym się kończą samotne harce pod wiatr. Wtedy wiatr mnie dojechał. Ale teraz do mety pozostały niecałe 3km, nie było czasu na zastanawianie się – przycisnąłem mocno i pognałem do następnej grupy. Pościg trwał dobre 400-600 metrów bo musiałem nadrobić około 20-30 metrów. Mimo zrywu straciłem kilka cennych sekund – czas nade mną triumfował bo zegarek pokazał tempo ostatniego kilometra 3:40. Co gorsze, jak już dobiegłem do kolejnej grupy to okazało się, że wcale nie biegną tak szybko, jakbym tego oczekiwał. Zegarek pokazywał tempo w okolicy 3:38, wciąż za wolno a ja przecież potrzebowałem chwili oddechu bo po kilkuset metrach ścigania tętno od razu poszybowało mocno w górę. Musiałem więc odsapnąć kawałek na czyichś plecach a nie ciąć dalej sam pod wiatr. Kawałek przed Rondem Waszyngtona minęliśmy tabliczkę 1km i już było jasne, że nie ma co się oszczędzać. Tuż przy stadionie podbieg – w górę biegłem na maxa bo wiedziałem, że końcówka do finiszowej prostej będzie lekko z górki i można tam „pocisnąć” poniżej 3:20. Rozepchnąłem się pomiędzy chłopakami i pognałem co sił do mety. Zegarek rzeczywiście pokazywał poniżej 3:20. Gnałem do mety i cieszyłem się jak dziecko, że czas będzie w granicach moich wymarzonych 35:40.
Ale kawałek przed metą osłupiałem. Do mety zostało jakiś 100 metrów a na zegarze finiszowej bramy zobaczyłem uciekający czas netto: 35:40… 35:45… 35:55… Ale jak to? Jak to możliwe? Na metę wpadłem w okolicy 35:58 i dokładnie tyle samo pokazał mój zegarek.
Zaraz po minięciu mety nie miałem sił, aby cokolwiek analizować ale po przejściu kilkunastu metrów zobaczyłem znajomych chłopaków. Pierwsze pytanie – ile miała ta cholerna trasa? 10100? 10200? Niby atest a tu taka niespodzianka. Mój zegarek pokazał 10120 metrów, Filipowi 10150, chłopakom też ponad 10000. „Garminowcy” byli bliżsi 10000m ale wszystkim pytanym zegarki zameldowały od 50 do 200 metrów ponad 10km.
No nic…. Pozostanie nam czekać na oficjalne czasy. A było ciekawie bo mimo wszystko chciałbym mieć wynik poniżej 36 minut. Tyle miałem nabiegać i słabszy wynik uznałbym za swoją porażkę. Filip też miał chwile ekscytacji bo nabiegał dokładnie w punkt 34 minuty. Kurcze, nawet nie myślałem, że oczekiwanie na te jedną czy dwie sekundy może być takie emocjonujące… W końcu dostaliśmy wyniki – mogę w pełni cieszyć się ze złamania 36 minut. Oficjalny czas 35:57. Powody do radości miał też Filip, złamał 34 minuty o całą sekundę. I dobrze, należało mu się w końcu. I mnie też…
Wynik w sumie powinien cieszyć. W końcu na atestowanej trasie mogę się oficjalnie pochwalić złamaniem 36 minut. Te 35 z przodu to jednak coś. Ale jest też niedosyt. Bo jak tu się pełną gębą cieszyć, kiedy człowiek biegnie na 35:40 a na mecie dowiaduje się, że w kosmos wyparowało 15-20 sekund? Niby niewiele ale jednak.
W domu oczywiście dokładnie prześledziłem ślad zdjęty z zegarka. W momencie, kiedy zegarek złapał 10000m miałem czas dokładnie 35:34. A ponieważ 100 metrów przy tempie 3:20-3:30 (tyle miałem na ostatnim kilometrze) biegnie się ni mniej ni więcej 20-22 sekundy to należy sądzić, że trasa miała rzeczywiści około 10050-10100 metrów. Tak więc pomimo, iż mój zegarek uparcie twierdzi, że moje średnie tempo z zawodów to 3:33 min/km to jednak muszę przełknąć tę gorycz i cieszyć się z faktu, iż dobiegłem na 35:57. Magia ale… „Life is brutal” – po raz kolejny tego dnia.
Mimo niewielkiego niedosytu jestem zadowolony z biegu bo pobiegłem naprawdę dobre zawody. Nowa oficjalna życiówka – o 1 min 40 sek lepsza od poprzedniej nabieganej podczas Biegu Niepodległości w listopadzie 2015. Progres w postaci 1:40 w 5 miesięcy musi cieszyć i byłbym arogantem, gdybym się nie cieszył. W moim wieku trzeba się cieszyć z każdego progresu a już minuta czy dwie na 10km przy tym poziomie to naprawdę bardzo dużo. Nieliczni wiedzą ile to kosztuje bólu i przelanej krwi i potu na treningach. Przede mną, do wakacji jeszcze tylko dwie lub trzy „dziesiątki” w tym jedna, która zapowiada się naprawdę szybko – w Bielsku-Białej (Bieg Fiata, w maju). Tam z pewnością spróbuję poprawić ten dzisiejszy wynik. To będzie bieg na bardzo dobrze mi znanej trasie w rodzinnym mieście. A jeśli nie maj to zostaje jeszcze jesień. Na jesień już na pewno nie będę biegał „połówek”, co pozwoli zmienić trening i skupić się tylko na 10km. Na pewno nie pasuję i postaram się jeszcze poprawić ten wynik.
Na koniec podziękowania i gratulacje:
Łukasz – nowa życióweczka – I’m so happy! Gratulacje
Bartosz – nowa życióweczka – I’m so happy! Gratulacje. Teraz to dopiero dostaniesz wycisk 😉
Daria, Dominika – gratki, kolejnych zaliczonych startów.
Daniel Karolkiewicz – piękny wynik. Nie mam pojęcia czy to Twoja życiówka ale i tak zazdroszczę wyniku, masz power!
Michał Orzeł – Wooow! A tuż po skończeniu dyszki rozmawialiśmy o Tobie i tak mi się powiedziało, że Michał to biegnie chyba na 2:40 dziś. Ale miałem nosa! 🙂 Graaats.
Łukasz Sz. – z chorym kolanem na zawody? Nieładnie. Ale graty determinacji.
ENTRE.pl – to jak z tą drużynówką? Bank rozbity, czy nie? Gdzie oficjalne wyniki?
Specjalne podziękowania dla Urszuli, która po raz kolejny nam wszystkim kibicowała – biedna przemarzła chyba na równi z nami. 🙂
Ale w sumie to chyba największe brawa tego dnia należą się Arturowi Kozłowskiemu, za piękną walkę i zwycięstwo w maratonie. Yeah! Polak potrafi!
A już na samiutki koniec, ponieważ organizatorzy nie prowadzili klasyfikacji w kategoriach wiekowych to pozwoliłem sobie przepuścić wyniki przez Excela i taką klasyfikację, oczywiście w pełni nieoficjalną stworzyłem. Troszeczkę, aby podreperować swoje ego i dać upust własnej próżności. Przy okazji mogę udostępnić plik „chcącym”.
Oto wirtualna klasyfikacja M40 (przyjąłem, że M40 to 40-49 lat). Okazuje się, że zająłbym dziś ex-equo 4-5 miejsce. W sumie nie tak źle chyba. 🙂
Miej. | Nr Start | Nazwisko i Imię | Klub/Miasto/Kraj | Data | K | M | Kat./miej. | Czas brutto | Strata | Czas netto | Kategoria wiekowa |
46 | 21132 | NOWAK Rafał | CKS Budowlani Częstochowa (POL) | 1975 | 43 | M (43) | 00:33:09 | +04:16 | 00:33:04 | M40 | |
82 | 17408 | WIECZOREK Dariusz | Legionowo (POL) | 1969 | 73 | M (73) | 00:34:36 | +05:43 | 00:34:34 | M40 | |
87 | 17240 | PIETRZAK Andrzej | Pabianice (POL) | 1975 | 77 | M (77) | 00:34:49 | +05:56 | 00:34:46 | M40 | |
115 | 17400 | ŚLĘZAK Robert | Familo Team (POL) | 1976 | 101 | M (101) | 00:35:58 | +07:05 | 00:35:57 | M40 | |
116 | 16723 | KRZEMPEK Aleksander | Warszawa (POL) | 1973 | 102 | M (102) | 00:35:58 | +07:05 | 00:35:57 | M40 | |
122 | 22200 | GÓRZYŃSKI Maciej | (POL) | 1970 | 108 | M (108) | 00:36:11 | +07:18 | 00:36:08 | M40 | |
141 | 22076 | RZYWUCKI Wojciech | Runnersclub.pl (POL) | 1975 | 127 | M (127) | 00:36:46 | +07:53 | 00:36:41 | M40 | |
154 | 16375 | MUSIAŁ Artur | Namysłów (POL) | 1976 | 140 | M (140) | 00:37:11 | +08:18 | 00:37:11 | M40 | |
155 | 19134 | KUJAWA Krzysztof | Płock (POL) | 1974 | 141 | M (141) | 00:37:15 | +08:22 | 00:37:14 | M40 | |
166 | 17179 | BESSER Piotr | rohacka.pl (POL) | 1970 | 152 | M (152) | 00:37:25 | +08:32 | 00:37:21 | M40 |
Brawo! Ale sugerowanie się tylko zegarkiem to pułapka w którą wpadło wielu. Ja tak skończyłem na 40:02, gdzie myślałem że mam kilkanaście sekund zapasu. Tak to już bywa w mieście 🙂
Piękny czas, mocarz jesteś 🙂
Przyzwyczaiłem się raczej, że mój zegarek jeśli już to skraca trasę, rzadko wydłuża. Niestety coraz częściej zaczynam odczuwać potrzebę zegarka z dokładniejszym GPSem i lepszym działaniem akcelerometru z uwagi na wskazanie tempa.
Zasuwasz po parku Szymańskiego jak rakieta to i efekty są. 😉
Ostatnio rzadziej w parku Szymańskiego biegam ale fakt – to wdzięczne miejsce do treningu 🙂
Fajny i rzetelny opis. No wiem, że nieładnie, ale Fizjoterapeuta namawiał na godzinny bieg, by sprawdzić, jak wytrzyma kolanko godzinny wysiłek. Jutro oglądamy straty….
Brawo Ty ☺