Przynajmniej raz do roku wypada wystartować w rodzinnych stronach. 2 lata temu był to Bieg Fiata. Rok temu były to w sumie aż 3 biegi: Bieg Po Zdrowie, Puchar Carbo Asecura oraz górski Bieg o Złotą Szyszkę. W tym roku znów zaplanowałem Bieg Fiata. Bieg wybrany celowo. Na 2 tygodnie przez Mistrzostwami Polski w półmaratonie zależało mi, aby przebiec dwie szybkie „dziesiątki” i mocno przetrzeć się na zawodach szlifując formę. Wiedziałem, że jestem dobrze przygotowany i że stać mnie przy okazji na bicie rekordu życiowego.
W Łomiankach, tydzień wcześniej nie wyszło, o czym można tu poczytać. Przegrałem z upałem i własnymi ambicjami. Jadąc do Bielska studiowałem więc głownie prognozę pogody. A ta pomimo zachmurzenia uparcie pokazywała, że będzie bardzo, bardzo ciepło. I było… W dniu startu wprawdzie słońce zaszło ale powietrze było niemiłosiernie ciężkie a termometry nieubłaganie pokazywały około 24-26 stopni.
Pakiety odebraliśmy z Łukaszem już dzień wcześniej. W dniu startu wystarczyło pojechać pod bielski ratusz. Stamtąd autobusy przewoziły zawodników na start – pod bramę fabryki Fiata. To jest charakterystyczne dla tego biegu, że start i meta są w różnych miejscach. Na start pojechaliśmy wspólnie z Łukaszem a potem tradycyjnie już każdy z nas poszedł na swoją rozgrzewkę.
Na starcie tłumy, chyba około 1,5 tys. zawodników. Oczywiście nie zabrakło Kenijczyków, Ukraińców, był też jeden bodajże Marokańczyk. Była też czołówka polskich seniorek bo bieg od kilku lat jest w randze Mistrzostw Polski kobiet na 10km. Wraz z głównym biegiem wystartowały też dzieciaki, które część biegu biegły wspólną z głównym biegiem trasą. Dzieciaki rywalizowały na 3km i po ok. 1,5km ich trasa skręcała w lewo. Tuż przed głównym biegiem wystartowali też „wózkarze”, których rywalizacja także odbywa się w tym biegu co roku. Wśród wózkarzy widziałem kilku Czechów i Słowaków, wszakże z Bielska już tylko rzut beretem do granicy. 🙂
Start od lat jest z tego samego miejsca – na ostrym podbiegu, po którym następował równie ostry zbieg. Pomny doświadczeń z Łomianek pilnowałem się, aby nie przeszarżować początku – mimo zaciągniętego hamulca otwarcie wyszło na 3:32. Na pierwszym kilometrze wypatrywałem Urszuli (mamy Łukasza) oraz brata i bratowej, którzy mieli nas dopingować z wiaduktu biegnącego ponad trasą. Bez trudu ich zobaczyłem a oni mnie. 🙂
Drugi kilometr, po minięciu dworca PKP to dość długi i intensywny podbieg. Znów pilnowałem się, aby go nie przeszarżować. Tempo 3:37, niskie ale zważywszy na profil trasy wydało mi się odpowiednie. Dla mnie najważniejsze było to, że na tym etapie biegu czułem niewiarygodny wręcz komfort. Czułem się świetnie i gdybym tylko chciał to mogłem swobodnie przyspieszyć. Ale ten dzień stał pod znakiem taktyki. Chciałem ten bieg pobiec mądrze, z chłodna głową a szarżowanie pozostawić na końcówkę…
Po fragmencie podbiegu w okolicy Pałacu Sułkowskich złapałem płaski odcinek i od razu tempo wskoczyło poniżej 3:30. Ale nie na długo. Jak tylko wbiegliśmy na ul. Bystrzańską rozpoczął się kolejny podbieg. Nie był forsujący. Ulica Bystrzańska ciągnie się i ciągnie i cały czas jest minimalnie pod górkę. Niby nieznacznie ale daje się to odczuć. Tempo spadło w okolice 3:38-3:40 ale mimo to nadal nie starałem się nadmiernie przyspieszać. Wiedziałem, że ten bieg rozegra się po nawrocie, który był dopiero na szóstym kilometrze i wiedziałem, że właśnie na ostatnich czterech kilometrach, które będą lekko z góry trzeba dać z siebie całą moc. Na Bystrzańskiej dogoniłem jedną z dziewczyn. Z tyłu we wszystkie strony powiewał jej warkocz – była jakoś dziwnie znajoma. Zapytałem ją: – Biegłaś w Wiązownej? Odpowiedź: – Tak! To ja do niej: – To zapierdalaj bo przybiegliśmy tam razem do mety. Łap się na plecy, dasz radę! Chciałem jej dodać otuchy ale spoglądając na nią wiedziałem, że nie złapie się na dłużej niż kilkaset metrów… To był dopiero czwarty, może piąty kilometr a ona już miała dość.
Na wysokości Gemini na trasie dopingował mnie mój tata. Wrzeszczał do mnie jak szalony, wymachiwał rękami, biegł razem ze mną. W ogóle nie wyglądał na zawałowca-recydywistę, energii jak u młodzieniaszka. 😉 Aż do niego krzyknąłem, aby zwolnił bo dostanie kolejny zawał. 🙂 Jeszcze tego mi brakowało, żeby mojego staruszka podczas mojego biegu odwiozła karetka. 😉 Wiedziałem, że spotkam go ponownie biegnąc ulicą Leszczyńską, po nawrocie. 😉 Z Bystrzańskiej na Leszczyńską jest może 200 metrów spacerkiem. Jeszcze przed nawrotem, pomimo że tempo nie było jakieś oszałamiające wyprzedziłem jeszcze kolejne osoby.
W końcu dobiegłem do nawrotu. Zaraz po nawrocie zacząłem realizować swój plan. Wcisnąłem pedał gazu do końca i do samej mety cisnąłem równo, poniżej 3:30. Doganiałem kolejne panie. Najpierw Izę Parszczyńską. Złapała się na plecy na chwilę ale nie dała rady się utrzymać. Potem dogoniłem Karolinę Pilarską, która prawie do samej mety powiozła się na moich plecach. Sam nie starałem się na nikim wieźć, zresztą nie było na kim. Większą część dystansu przebiegłem sam lub prowadząc grupy. To raczej ja doganiałem a nie mnie. Czułem się silny i biegłem swoje, pozwalając mijanym dziewczynom korzystać z moich pleców. Nie wiedziałem wtedy na którym miejscu biegła Karolina. Przed sobą widziałem za to Annę Celińską, która od samego startu do mety biegła ze swoim pacemakerem. Przez większość biegu miałem ich w zasięgu wzroku. Teraz jak na dłoni było widać, że nieco osłabła i miarowo się do niej zbliżaliśmy. Krzyknąłem jeszcze do mojej towarzyszki, że Anna biegnie już na oparach i jest szansa ją dogonić. Widziałem, że Karolina biegnie już na maxa. Próbowała mnie nawet wyprzedzić ale wtedy i ja przyspieszałem, aby nie traciła sił. Jednak ilekroć zbyt mocno przyspieszałem to Karolina zostawała. Momentami musiałem wręcz zwalniać, aby na nią zaczekać. Ta rywalizacja Pań tak mnie wkręciła, że w zasadzie w ogóle nie zwróciłem uwagi na moją własną rywalizację z facetami. Dopiero po ogłoszeniu wyników dowiedziałem się, że Pani Celińska biegła po brązowy medal a Karolina właśnie ten brąz ścigała… Szkoda, było bardzo blisko. Ale gratulacje dla Anny Celińskiej – od początku biegu biegła bardzo, bardzo mocno. Z pacemakerem czy bez widać, że jest w gazie.
Na ostatnim zakręcie przed metą miałem kolejną niespodziankę – zobaczyłem moją mamę. Wiedziałem, że będzie kibicować na trasie ale w sumie to nie wiedziałem dokładnie gdzie się ustawi. Stała na ostatnim zakręcie przed finiszową prostą i klaskała w dłonie. Stamtąd było już tylko 200 metrów do mety. Dałem się komuś wyprzedzić na finiszu ale to nie było najważniejsze. Wbiegaliśmy na metę wzdłuż szpaleru dopingujących nas ludzi, którzy robili naprawdę imponujący tumult. Fantastyczna atmosfera. Na mecie okazało się, że jest życiówka – pobita o dosłownie 4 sekundy. Życiówka na trasie, która wcale nie jest taka łatwa jakby się wydawało. Dodatkowo może nie w pełnym słońcu ale jednak przy parnej pogodzie i wysokiej temperaturze. Ale dla mnie ważniejsze od życiówki było coś zupełnie innego. Po serii niezbyt dobrych startów wreszcie przełamałem się i tydzień przed Mistrzostwami Polski utwierdziłem się, że para wtłoczona w trening nie poszła w gwizdek tylko przyniosła pożądany efekt.
Kilka(naście) minut po mnie na metę wpadł Łukasz. Zadowolony bo i dla niego bieg zakończył się rekordem życiowym. Przy okazji złamał kolejną magiczną granicę 51 minut – dokładnie 50:59 (ale wycyrklował cwaniak).
Na mecie spotkałem mojego trenera biegów średnich z KS Sprint Bielsko-Biała (pozdrowienia dla Stefana Ruśnioka). Przyszedł przypilnować swoich zawodników, którzy powygrywali swoje kategorie. Z tego co widziałem to 1 i 2 miejsce na 3km to zawodnicy Stefana. Trzeci zawodnik stracił do nich grubo ponad minutę – na trzech kilometrach to demolka. Brawo dla młodzieży!
Stefan dumnie wypinał pierś do przodu wychwalając swoją młodzież. Ale w końcu w swoim stylu, ze swoją wrodzoną nonszalancją zwrócił się do mnie: „Te, Alek. Ale widzę, że ty też tu dzisiaj nieźle ognia dałeś!”. Zawsze uwielbiałem Stefana za jego odzywki. On nigdy nie pochwalił wprost zawodnika w rodzaju „Ale super pobiegłeś!”. Częściej można było usłyszeć: „Te, następnym razem pozwól im za sobą biec chociaż ze 2 kilometry bo następnym razem na zawody nie przyjadą…”. To taki „skipkowy” (ksywa Stefana) sposób chwalenia zawodników. Nic się nie zmienił. 😀
Ano trochę dałem ognia bo nawet załapałem się dość niespodziewanie na podium w kategorii wiekowej M40. Bardzo niespodziewanie bo bieg nie należy do małych i co roku jest tu ostra konkurencja i niezłe wyniki. Mam nadzieję, że za rok wyjadę z Bielska-Białej z równie fajnymi wrażeniami.
Na zakończenie. Z mojej perspektywy bieg zorganizowany wzorowo. Z tego co wiem, to obyło się bez przykrych incydentów choć rok temu mojej mamie przytrafił się przykry wypadek. Kibicowała zawodnikom na trasie i obok niej jeden z zawodników zasłabł. Udzieliła mu pierwszej pomocy i wezwała pogotowie (Haha! Akurat dobrze biedak trafił!). Podobno kilkadziesiąt minut czekali na przyjazd karetki… Przyzwyczaiłem się już nie tylko na dużych imprezach, ale nawet na mniejszych biegach do widoku lotnych patroli pierwszej pomocy na rowerach, motorowerach. Tu – nie zauważyłem… No to może jedyna uwaga do organizatorów. Poza tym bomba!
Świetny opis, dynamiczny, widać w nim ten gaz, na którym biegłeś. Tylko to podium na schodach takie sobie … W takiej Łomży mogą go nie mieć, ale w Biegu Fiata gdzie jest 10x więcej startujących 😉
[…] wyszło perfekcyjnie. Niestety nie wyszło perfekcyjnie… Tydzień wcześniej był wspomniany Bieg Fiata, który był dla mnie generalnym sprawdzeniem formy. Czułem się bardzo mocny ale potrzebowałem […]