Są takie biegi, które po prostu muszą się znaleźć w moim kalendarzu. To biegi, które oprócz rywalizacji wnoszą do życia coś więcej: emocje, wartość sentymentalną. Taki jest dla mnie Bieg Fiata. Bielsko-Biała – moje rodzinne miasto, moje ulice, moje chodniki, moje pagórki, moje dzieciństwo. Bielsko-Biała to moja Mekka. Miejsce, do którego zawsze wracam z przyjemnością i sentymentem. To miasto, do którego na pewno pewnego dnia wrócę na stałe….
To dlatego już wiele tygodni przed biegiem byłem wpisany na listę z opłaconym startowym. Czekałem na ten bieg ciesząc się jak dziecko. Forma szła w górę i miałem ochotę zawalczyć o życiówkę.
Pech chciał, że zdrowie znów spłatało mi figla. Po bardzo dobrym starcie w Bydgoszczy przez kolejny tydzień nie zrobiłem ani jednego kilometra. Na starcie Biegu Fiata stanąłem więc bez treningu, lekko osłabiony. Dodatkowo w nieba lał się żar – jak to często bywa podczas Biegu Fiata. Mimo tych wszystkich przeciwności byłem pozytywnie nastawiony i jechałem na start z planem, aby rywalizację ukończyć z czasem w okolicy 34 minut.
Już rozgrzewka pokazała, że nawet tydzień bez biegania robi spustoszenie. Od początku truchtało mi się niezwykle ciężko, kompletnie nie czułem lekkości wybicia i swobody kroku. Dodatkowo to słońce… Po 15 minutach z czoła lał się pot strumieniami. Na koniec rozgrzewki zostawiłem tempówki. Ze zdziwieniem przyjąłem fakt, że każda jedna tempówka powodowała gwałtowny skok tętna do poziomu, którego normalnie bym się nie spodziewał… To był znak, że czeka dziś nas ciężka przeprawa.
Start Biegu Fiata jest tradycyjnie pod górkę. Po 200m podbiegu rozpoczyna się długi zbieg. Planowałem otworzyć 3:20 i dokładnie tyle zegarek wybił mi na 1km. Na końcu zbiegu nad naszymi głowami tradycyjnie oklaskiwał nas tłum kibiców stojący na wiadukcie. Brat, bratowa, Urszula – oni krzyczeli, ja do nich dla odmiany machałem.
Kolejny kilometr prowadził w większości lekko pod górkę – planowo 3:30. Byłem zadowolony z otwarcia choć niepokoiło mnie bardzo wysokie tętno – praktycznie od drugiego kilometra biegłem na 97% tętna maksymalnego. Dodatkowo nogi po przerwie w treningach niestety nie chciały kręcić – mimo dobrego tempa czułem wysiłek w każdym kroku. Trzeci kilometr był w miarę łatwy, płaski – udało się tu jeszcze utrzymać dobre tempo w okolicy 3:30. Tu już była wykrystalizowana czołówka. Kenijczycy pobiegli swoje i byli daleko z przodu. Daleko za nimi Niemiec a potem już w niewielkich odległościach od siebie pierwsza kobieta, potem kolejny zawodnik i ja, biegnący wraz z Wojtkiem Gajnym.
Od 4 kilometra biegliśmy już ulicą Bystrzańską i aż do nawrotu było leciutko pod górkę. Tempo od razu siadło. Zwolniłem i schowałem się za plecami Wojtka, aby odpocząć. Ale i on zwolnił. Kiedy na zegarku zobaczyłem, że tempo spada do 3:40 to szarpnąłem, raz, drugi, trzeci. Na wysokości Gemini kolejni znajomi kibice – Indianka z przyjaciółmi, 200 metrów dalej mój tata zagrzewający do walki, sąsiad… Punkt z wodą – zamiast pić, woda ląduje na głowie. Ooooo taaaaaaaak! Odrobinę chłodu, chociaż na moment.
Piąty i szósty kilometr niestety bardzo wolne. Wiedziałem już, że o życiówce i dobrym czasie mogę zapomnieć. Ale wciąż pozostawała walka o miejsce. Znałem trasę. Po nawrocie aż do mety trasa była lekko z górki, co sprzyjało trzymaniu tempa. Wiedziałem, że biegniemy na 6 i 7 miejscu. Do rywala przed nami nie było daleko.
Zaraz po nawrocie szarpnął Wojtek Gajny. Normalnie nie powinienem mieć żadnych problemów, aby podgonić za nim w tempie nawet poniżej 3:20 min/km ale nie tego dnia… Przyspieszyłem. Wydawało mi się, że biegnę w jakimś szalonym tempie, tyle tylko, że zegarek tego nie potwierdzał. Pokazywał zaledwie 3:30! Nie mogłem się zmusić do szybszego biegu. Zostałem sam. Tymczasem Wojtek wyprzedził naszego poprzednika i wskoczył na piąte miejsce. Ja tymczasem skupiłem się na trzymaniu równego tempa do mety.
Na ósmym kilometrze zauważyłem, że zbliżam się do szóstego zawodnika. Postanowiłem zaryzykować i docisnąłem na maksa. Mój maks tego dnia wyniósł 3:25 min/km. Ale to wystarczyło, aby na kilometr przed metą dogonić poprzednika a następnie zostawić go za sobą.
Na 300 metrów przed metą zwykle kibicuje moja mama. Zawsze stoi w tym samym miejscu i jak co roku jej w tym miejscu wypatrywałem. Była. Stała na zakręcie krzycząc i klaszcząc. Byłem szósty i już wiedziałem, że tak pozostanie. Za zakrętem pokazał mi się już w oddali szpaler ogrodzeń i tłumy ludzi witających zawodników na finiszowej prostej przed bielskim Ratuszem. To wspaniałe uczucie, kiedy wpadasz na ostatnie 200 metrów a wzdłuż niego oklaskuje Cię tłum widzów. Widzowie w ogóle dopisali na całej trasie biegu. Najwięcej było ich oczywiście w centrum, w okolicy Zamku Sułkowskich, obok teatru no i oczywiście tradycyjnie na mecie.
Czas na mecie – 35 z groszami. Słabooooooo. Zawód? Tak. Miejsce jak najbardziej w porządku. 6. Miejsce Open, 2. Polak, 1. Miejsce w kategorii M40. Ale ten czas…. Eeeeh.
Na mecie czekał już brat z żoną, do grona kibiców dołączyła jeszcze moja siostra, siostrzenica i szwagier. W takim teamie przyszło nam czekać na Łukasza. Był wciąż na trasie. Przed startem był nastawiony równie ambitnie jak ja. Ale ja po przebiegnięciu całego dystansu wiedziałem, że raczej nie zamelduje się tak, jak planował – w okolicy 45 minut. Wytężyłem wzrok przy 48 minucie – jest! Zmęczony, skatowany przez słońce. To była tylko godzina biegu a on miał całe czerwone, poparzone ramiona… W takich warunkach te 48 minut to niezły wynik. Trasa trudna, warunki pogodowe też. Gratulacje za walkę.
Na mecie tradycyjnie też wypatrywałem mojego trenera z czasów juniorskich – Stefana Ruśniaka. W końcu jego podopieczni regularnie wygrywają kategorie młodzików i juniorów (w biegu na 3km). Zamiast niego spotkałem koleżankę z klubu z czasów juniorskich – Magdę Białorczyk, znakomitą zawodniczkę na 3000m oraz 3000m z przeszkodami. Wiedziałem, że wciąż biega ale przez długi czas nie było okazji się spotkać. Aż tu nagle wywołują Magdę na podium!
No to sobie chwilę poplotkowaliśmy. W międzyczasie dowiedziałem się, że trenera nie ma W Bielsku bo właśnie ze swoimi zawodnikami pojechał na miting lekkoatletyczny. Powspominaliśmy chwilę stare czasy ale w sumie to więcej rozmawialiśmy o tym co teraz (w naszym bieganiu przede wszystkim) i co w przyszłości. Okazuje się, że oboje będziemy startować w Mistrzostwach Europy w maratonie i wkrótce po Biegu Fiata oboje rozpoczynamy nasze przygotowania. A to oznacza, że będzie kolejna okazja do spotkania…
Moją Mekkę opuszczam z zadowoleniem. Pomimo problemów zdrowotnych wystartowałem. Trochę na wariackich papierach, bez treningu, wbrew rozsądkowi, narażając się na kontuzję. Emocje wzięły górę. Miejsce dobre, wynik przeciętny choć… przy pierwszej rozmowie z Edyta Lewandowską usłyszałem, że jak na tygodniową przerwę i panujące warunki to pobiegłem i tak nadzwyczaj dobrze.
Korespondencyjny pojedynek z moimi biegowymi przyjaciółmi z M40 startującymi tego samego dnia w innych miejscach w Polsce wygrałem – Marek Wilczura i Radek Gozdek pobiegli nieco wolniej. Choć do tego się akurat nie przywiązuję – rywalizację należy wygrywać w bezpośrednich starciach a nie w statystykach. A na bezpośredni pojedynek przyjdzie czas już za kilka dni w Murowanej Goślinie, gdzie wszyscy staniemy na starcie półmaratonu. Nie mogę się doczekać.
[…] Więcej na blogu Aleksandra: http://bieganiepo40.pl/25-bieg-fiata-moja-biegowa-mekka/ […]