Już nieco ochłonąłem po wczorajszym starcie w 38. Półmaraton Wiązowski. Wczoraj, zaraz po starcie byłem zły i rozgoryczony. Zły na cały świat, na piekło Wikingów i niebo Gandarwów. Ale od początku…
Ostatnie miesiące stały pod znakiem bardzo ciężkich przygotowań do sezonu. Jeszcze nigdy tak solidnie nie przepracowałem zimy. I nie chodzi tu tylko o sam trening, jego objętość i jakość ale przede wszystkim o zdrowie i kontuzje. Jakieś tam dolegliwości zawsze są ale generalnie od grudnia biegam cały czas i (odpukać) omijają mnie poważniejsze problemy ze zdrowiem.
Ale startów, takich z prawdziwego zdarzenia w tym roku nie było zbyt wiele. Poza Bielański Bieg Chomiczówki wszystkie starty biegałem z treningu. Można więc powiedzieć, iż Półmaraton Wiązowski otwarłem sezon startowy AD. 2018. Kalendarz startów nie ułożył się w tym roku dla mnie zbyt fortunnie. Bieg na otwarcie sezonu z przetarcia stał się niemalże głównym sprawdzianem przed zbliżającym się maratonem (zostały tylko 4 tygodnie!). To chyba sprawiło, że ten start obarczony był podwójną dawką presji, którą sam na siebie nakładałem i sam ją potęgowałem…
Ta presja wyniku sprawiła, że przed startem miałem spore oczekiwania. „W zasadzie to dlaczego by nie walnąć na otwarcie jakiegoś mega kosmicznego wyniku. Przecież wraz z trenerem zrobiliśmy kawał dobrej roboty” – tak sobie w głębi myślałem. Nie dopuszczałem myśli, że mogą zajść jakieś okoliczności, które by uzyskanie tego wyniku uniemożliwiły. Tak myślała ta moja bardziej arogancka półkula mózgu.
Ta bardziej rozsądna, chłodna i wyważona podpowiadała:
– nie przepracowaliśmy jeszcze pełnego cyklu treningowego do maratonu, zabrakło kilku kluczowych jednostek treningowych (czytaj. nie jesteś jeszcze przygotowany w 100%)
– w ostatnich 2 tygodniach pogoda nie rozpieszczała, w następstwie trening wyglądał tak, jak wyglądała pogoda
– pogoda w dniu startu nie była najlepsza, zwłaszcza dla chłodu-nienawidzącego-wiecznie-wyziębionego-mnie, który już przy +10 biega w rękawiczkach a przy -10 najchętniej wyemigrowałby do ciepłych krajów
– to bieg na otwarcie sezonu – nie przesadzaj ośle z oczekiwaniami
Tak oto biły się ze sobą moje dwie sprzeczne osobowości. W tej walce nieznacznie na czoło wysuwała się ta butna, bardziej arogancka.
Tak bijąc się z myślami o mały włos nie spóźniłbym się na start… Najpóźnej jak to było możliwe przebrałem się w strój startowy. Zrobiłem to w samochodzie 700m od startu. Kiedy szliśmy na start zapytałem Łukasza o godzinę.
– Ile do startu?
– 2 minuty
– Ile @#$%#^$%^!???
– No… Jest 11:58.
Tak więc na 2 minuty przed startem znajdowałem się na skrzyżowaniu jakieś 200 metrów do startu. A więc rozpocząłem sprint, potem przepychanie się przez tłum a na samym końcu skok na główkę przez barierkę możliwie jak najbliżej strefy elity. Uff. Zdążyłem. Rozglądam się – ooo, są znajomi. Zobaczyłem Cypka (Piotr Cypryański). No to już wiem kogo się trzymać. I jak tylko zdążyłem o tym pomyśleć to sędzia zarządził odliczanie: 10, 9, 8…..
Zaraz po starcie cieszyłem się, że bieg się dobrze układa. Czołówka od razu podzieliła się na 3 grupy. Pierwsza z Emil Dobrowolski. W drugiej widziałem Oskier The Lonely Runner (Łukasz Oskierko). W trzeciej znalazłem się m.in. ja biegnący na plecach Piotrka. Szybko zorientowałem się, że i tak trzecia grupa gna nieco zbyt mocno. Zwolniłem nieco i odpuściłem Piotra wraz z trzema innymi zawodnikami. Kto wie, czy odpuszczając zbyt szybką grupę właśnie nie popełniłem swojego największego błędu w trakcie całego biegu. Ale miałem się o tym przekonać znacznie później…
W zasadzie do połowy dystansu bieg nie miał dla mnie historii. No może poza kłującym bólem w okolicy biodra, który pojawił się w chwilę po starcie. Możliwe, że to efekt niedogrzania lub jakiegoś szarpnięcia jak gnałem, żeby zdążyć na start. Przez chwilę pomyślałem, aby przerwać bieg. Głupotą byłoby złapać jakąś poważną kontuzję 4 tygodnie przed maratonem. Ale, że utrzymywałem dobre tempo to postanowiłem poczekać. Na szczęście ból usątapił po jakichś 2-3km. Ja za to biegłem swoje, równo, zgodnie z planem, który założyłem sobie przed startem. Momentami biegłem nawet sporo za szybko. A może zepsuł się zegarek? Ten początkowo pokazywał estymację na 1:13:00, która w miarę dystansu przesuwała się bliżej 1:12:30.
I tak było aż do nawrotu po którym w zasadzie natychmiast dotarło do mnie co czeka mnie w drugiej połowie dystansu. Kilkaset metrów po nawrocie wciąż było płasko ale od razu poczułem zimny, przeszywający wiatr prosto w twarz. Dobiegając do nawrotu było mi ciepło, biegłem w rozpiętej kurtce. Teraz, natychmiast zasunąłem zamek aż po same zęby. Za 12km czekał mnie pierwszy podbieg. Wiatr wiał w twarz a zegarek bezlitośnie obnażał mój spadek tempa. To zaś niebezpiecznie zbliżało się do granicy 3:40 min/km. Szarpnąłem tempo. Nieco wzrosło ale równocześnie poczułem jak momentalnie tężeją moje mięśnie. Przez te kilkanaście sekund przeżyłem szok. Nie byłem przygotowany na to, że na 13km poczuję bolące mięśnie. A jednak… Wspiąłem się na górę. Zegarek odbił 3:38. Masakra….
Pomyślałem o tym jak dużo straciłem. Myśałem jak to możliwe, że tak nagle opadłem z sił. Ale chwilę później popatrzyłem przed siebie. A tam, cały czas w niezmiennej ode mnie odległości biegł Cypek z dwoma innymi zawodnikami. Nie oddalili się ode mnie ani odrobinę. A co to oznacza? Ano to, że cierpią równie mocno, jak ja. Było to marne pocieszenie ale przynajmniej dawało mi tą iskierkę nadziei, że to coś, co spowodowało tak gwałtowny spadek tempa nie jest tylko i wyłącznie związane ze mną…
Teraz dotarło do mnie jak na dłoni, że odpuszczając grupę na samym początku, być może sam skazałem się na porażkę w tym biegu. Może warto było pobiec nawet 20 sekund szybciej pierwszą połówkę po to, by teraz cierpieć na plecach innych zawodników i wspólnie z nimi przelewać krew. Kto wie – może zmiany, pomoc innych zawodników i możliwość chociaż chwilowej ochrony od wiatru zrekompensowałyby utratę sił związaną ze zbyt szybkim tempem.
Teraz mogłem już tylko pogdybać. Wiedziałem, że grupy nie dogonię i najprawdopodobniej do samej mety będę biegł sam. Co gorsze – znałem trasę i wiedziałem, że czeka mnie jeszcze jedna przejażdżka rollercoasterem pod górkę. Historia jak dejavu – ponownie cierpienie, ponownie walka o to, aby jak najmniej stracić i… ponownie 3:38. Wprawdzie zegarek pokazywał jeszcze estymację na poziomie 1:13-1:13:20 ale kilometry wybijał mi już około 100 metrów przed znacznikiem. Liczyłem w głowie… Doliczając do tej estymacji 20 sekund wciąż mam jeszcze szansę chociaż na życiówkę. Ale jak mam docisnąć kiedy po kolejnym podbiegu mięśnie są twarde jak skała?
Starałem się wykorzystywać każdy najdrobniejszy moment, w którym nie czułem wiatru. Wtedy przyspieszałem i poprawiałem rytm nadrabiając utracone sekundy. W zasadzie kiedy było płasko i bezwietrznie to okazywało się, że momentalnie łapałem tempo tylko jakieś 2sek wolniejsze od tego, jakie zakładałem przed startem. I wydaje się, że gdyby nie wyczerpanie samotnym biegiem i wiatrem to dałbym radę… A więc nie przeliczyłem się. To, co zakładałem przed startem było do ugrania…. Może nie dziś, nie w tych warunkach, ale było….

38. Półmaraton Wiązowski – wynik SMS
Czas na mecie jaki uzyskałem 1:13:31 co dało mi 11. miejsce Open. Do Piotrka Cypryańskiego straciłem ok. 25 sekund. Piotr pobiegł więc na wynik, jaki ja mniej więcej zakładałem przed startem. Ale któż to mógł wiedzieć kilometr po starcie…
Zabrać się z grupą, która biegnie za szybko, czy zwolnić i biec swoje? To decyzja zawsze obarczona ryzykiem a na jej podjęcie zawodnik ma zwykle sekundy, maksymalnie pojedyncze minuty. Dziś plułem sobie w twarz, że odpuściłem. Ale przecież miewałem też takie biegi, po których dziękowałem opatrzności za to, że zwolniłem i grupę odpuściłem…
Uzyskany czas był moim planem minimum na dzisiejszy bieg. A ponieważ wczoraj byłem puszką negatywnych emocji to dziś dla odmiany poszukam pozytywów.
1. Stać mnie na wynik, jaki sobie założyłem. Jestem tego pewien. I bieg, w którym to udowodnię jeszcze się w tym sezonie przydarzy.
2. Solidnie przepracowaliśmy z trenerem zimę i to przyniesie korzyści w całym sezonie. Niekoniecznie od pierwszego startu.
3. Nasz głowny cel jest na jesień i zrobimy wszystko, aby go osiągnąć! A wszystko, co po drodze ma nas do tego celu ma przybliżać. To tylko moja narwana natura każe mi biegać założone cele pół roku wcześniej
4. To i tak najszybsze otwarcie sezonu jakie kiedykolwiek zanotowałem
5. To moje najwyższe miejsce w Półmaratonie Wiązowskiem, jakie zająłem i najlepszy czas uzyskany na tej trasie ever .
Dla księgowego porządku odnotuję wyniki w kategorii wiekowej:
1. Aleksander Krzempek (1:13:31)
2. Marcin Konieczny (1:15:30)
3. Radek Gozdek (1:16:39)

38. Półmaraton Wiązowski – podoium kat. M40 (Aleksander Krzempek, Marcin Konieczny, Radek Gozdek)
Jak popatrzy się na ten bieg z tej strony to wygląda to o wiele lepiej…
A na samiutki koniec podziękowania. Dla organizatorów – za tradycyjnie niemalże nienaganną organizację. Świetnie zabezpieczona trasa, pełna punktów z odżywianiem. Nieco gorzej z depozytem i toaletami (właśnie z powodu tłumów i kolejek zostawiłem rzeczy w samochodzie zamiast w depozycie). Bardzo przyzwoity poczęstunek po biegu. Żółta kartka za pogodę – za rok poproszę o tradycyjne +5, a najlepiej +10.
No i gorące podziękowania dla osób, które mi kibicowały na trasie. Ilona, Mariusz, Łukasz, Duklanowski Team, Marcin, Radek,
Warszawski Scyzoryk, Biały Biega (i jeszcze kilka osób, których nie zdążyłem rozpoznać). Pewnie podczas biegu wygląda to tak, jakbym Wasz wszystkich ignorował ale wierzcie mi – SŁYSZĘ WASZE WRZASKI I DZIĘKUJĘ ZA DOPING!!!
No i obowiązkowo podziękowania dla treneiro Adam Draczyński za przygotowanie do sezonu i ciągłą próbę przeobrażenia konia pociągowego w wyścigowego araba .

38. Półmaraton Wiązowski – Aleksander Krzempek i Radek Gozdek
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego