
XXV Bieg Chomiczówki – Aleksander Krzempek na trasie biegu na 15km
Powiem szczerze, że od 3 lat chciałem wystartować w Biegu Chomiczówki. Pech chciał, że każdego roku wyskakiwało coś, co ten start mi uniemożliwiało. Raz był to wyjazd rodzinny, w kolejnym roku obóz sportowy. W końcu, kiedy już byłem zapisany to rok temu unieruchomiła mnie kontuzja i też nie wystartowałem. W tym roku też o mały włos bym nie wystartował, gdyż ponownie w terminie Chomiczówki zaplanowałem wyjazd na obóz. Ale ponieważ obu, zarówno trenerowi, jak i mnie zależało na tym starcie to nagięliśmy co nieco plany wyjazdowe po to, aby zrobić sprawdzian formy. Takie mocne styczniowe przetarcie sporo mówi o tym, jak przepracowaliśmy okres zimowy. Wszakże za mną 1,5 miesiąca i grubo ponad 1000km mocnego treningu bazowego. Tydzień z Biegiem Chomiczówki był więc w zasadzie jedynym tygodniem z odpuszczeniem kilometrażu i zluzowaniem nieco akcentów treningowych. Wszystko po to, aby spróbować złapać odrobinę świeżości przed samym startem.
Termin samego startu dość niefortunny, nałożył się z kolejną edycją City Trail. Cześć moich znajomych wystartowała w City. Jednak patrząc na dość mizerną niedzielną frekwencję City Trail należy wnioskować, że spora część zawodników zrezygnowała ze startu na Młocinach po to, aby wystartować w Biegu Chomiczówki lub w Biegu o Puchar Bielan. Byli też tacy, jak Kamil Jastrzębski, który o 10 rano pobiegł na 5km Bieg o Puchar Bielan (2. miejsce) po to, aby o 11 wystartować w City Trail (i wygrać) po czym wrócił jeszcze na rozdanie nagród. Brawo. 😊 Kto jednak wybrał start w biegu na 15 kilometrów nie miał wyjścia, szans na teleportację nie było, gdyż oba biegi startowały punktualnie o 11.
Pakiet odebrałem jeszcze w piątek. Akurat tego dnia wypadło mi w planie 15km rozbiegania a więc przytruchtałem do Biura Zawodów. Ubrałem się lekko, gdyż temperatura była ledwie -2. Niestety kiedy dobiegałem do Biura Zawodów rozpętała się zamieć śnieżna. Sam pakiet odebrałem bardzo sprawnie ale powrót do domu to już był horror. Na chodnikach w kilkanaście minut pojawiła się spora warstwa śniegu, zerwał się też bardzo mocny wiatr. Biegło się bardzo ciężko, zwłaszcza jak na moje niemalże wiosenne ubranie. Do głowy by mi nie przyszło, że w kilkanaście minut mogą aż tak zmienić się warunki atmosferyczne. Do domu wróciłem więc zmęczony i wyziębiony. Pierwsze o czym pomyślałem to o pogodzie w niedzielę… Modliłem się, aby tak nie było podczas startu.
Niestety sobotni rozruch przebiegł wg scenariusza piątkowego – śnieżyca i silny wiatr. Tyle, że tym razem odpowiednio się ubrałem. Parę kilometrów truchtu, kilka rytmów na lodzie i… ponowna modlitwa, aby tak nie było w niedzielę.
Moje modlitwy zostały wysłuchane, gdyż w niedzielę pogoda okazała się nadzwyczaj łaskawa. Bez śniegu, nawet nie było zapowiadanych w „pogodynce” przelotnych opadów. Temperatura też była bardzo dobra, zważywszy że bieg rozgrywany jest w połowie stycznia. Zdecydowałem więc pobiec w spodenkach do kolan i getrach. Na górę założyłem tylko longsleeve i t-shirt. Okazało się, że było w sam raz. Krótka konsultacja z Filipem Babikiem, który tego samego dnia biegł na 5km:
– W jakich butach biegniesz?
– Bierz startówki asfaltowe, będzie czarno!
No i zabrałem ze sobą moje ulubione startówki na asfalt.
Jak się okazało na miejscu organizatorzy wzorowo zadbali o trasę biegu, która okazała się na całej długości „czarna” oraz, co należy podkreślić – znakomicie zabezpieczona. Zawodnicy w zamian za wzorowe przygotowanie trasy odwdzięczyli się świetnymi wynikami. Czas 14:39 zwycięzcy „piątki” – Arkadiusza Gardzielewskiego, nie byłby zapewne możliwy do uzyskania gdyby nie dobre warunki pogodowe i właśnie „czarna” trasa. Co wcale nie oznacza, że trasa była taka idealna i super szybka.
Sama trasa została zmieniona. Dla mnie to nie miało to dla mnie znaczenia, gdyż biegłem „chomiczówkę” po raz pierwszy. Jednak były na trasie fragmenty, na których można było stracić cenne sekundy np. 2 agrafki na każdej pętli, na których wytracało się prędkość niemalże do zera. Niebezpiecznie było też na niektórych zakrętach – kto decydował się „skosić” zakręt ten ryzykował wycieczką po fragmentach oblodzonej nawierzchni. Mnie się to przytrafiło w początkowej części biegu, czego omal nie przypłaciłem upadkiem. Dało się zauważyć, że po kilku przebytych zakrętach spora część zawodników wybierała zakręty środkiem, zamiast optymalną=najkrótszą trasą przy krawędzi, zapewne z uwagi na przyczepność. Ale tak czy inaczej na trasę nie można było narzekać! Jak na porę roku to można wręcz uznać, iż trasa była znakomita. Wszakże mogliśmy równie dobrze biec w śnieżycy i w pięciocentymetrowym śniegu lub lodowej breji.
Wracając do biegu. Tak jak wspomniałem trener dał mi przed startem kilka dni odpoczynku. Forma była niewiadomą. Część treningów pokazywała, że jest super, ale te super występowały zamiennie z treningami „męczonymi”. Tempo, które sobie po cichu zakładałem przed startem przy optymalnych warunkach to było około 3:25-3:28 min/km. Ale nie udało się… Pierwszy kilometr domknąłem w 3:17. Spojrzałem na zegarek z przerażeniem. Oczywistym było, że takie tempo jest dla mnie za mocne. Z drugiej strony zaraz po starcie byłem w stawce bardzo daleko. Chciałem ukończyć zawody w pierwszej dwudziestce a tu zdawało się, że jestem dużo dużo dalej. Na szczęście nerwy mnie nie poniosły. Zwolniłem do około 3:22, znalazłem grupę zawodników sunących podobnym tempem i postanowiłem kontrolując tętno biec dalej. Z jednej strony 3:22 to było wciąż za szybko, z drugiej spojrzałem na tętno – na trzecim kilometrze było wciąż poniżej 170. Wiedziałem, że takie tętno gwarantuje mi, że w niezmiennym tempie wytrzymam co najmniej do 12-13 kilometra. Tak więc spróbowałem nie zwalniać i biec najdalej jak się da. W najgorszym wypadku ryzykowałem „odcięcie” na ostatnich 2-3 kilometrach. Dlaczego by nie spróbować?
Grupa sprzyjała. Przez pierwsze 5 kilometrów większość czasu dość niepewnie chowałem się z tyłu oszczędzając siły. Następnie bliżej 8-10 kilometra, kiedy zauważyłem, że moi towarzysze słabną i tempo raz po raz siada kilkukrotnie sam mocno pociągnąłem grupę do przodu. Kogoś tam po drodze wyprzedziliśmy. Szczerze mówiąc nawet nie zwracałem uwagi na to, kto to był. Na nawrotkach widziałem moich kolegów: Daniel Karolkiewicz, Krystian Kochanek. Gdzieś między 5 a 10 kilometrem dogoniliśmy też Piotrka Mielewczyka. Zabawne, że dowiedziałem się o tym od Piotrka dopiero na mecie. Byłem tak skupiony na biegu, że kompletnie umknął mi fakt, że biegnę w jednej grupie z Piotrem. Ale tak właśnie było – odciąłem moją głowę od świata, byłem tylko ja i mój bieg. Jedyne co do mnie docierało to chyba doping Filipa Babika, który stał gdzieś około 5km pętli. Wiedziałem też, że za plecami blisko miałem „Słonika” (Sebastian Polak). Jak blisko? Nie odwracałem się za siebie. Niemal nigdy tego nie robię. Oceniałem to tylko po krzykach osób, które z kolei jego dopingowały na trasie.
Zgodnie z moimi przypuszczeniami dotrzymałem w dobrej kondycji gdzieś do 12 kilometra. Na 13km lekki podbieg i tam już zacząłem mocno odczuwać trudy biegu. Piotrek Mielewczyk mocno szarpnął do przodu skutecznie rozrywając grupę. Nie byłem w stanie pobiec tak szybko jak on. Nie byłem? A może bałem się pobiec szybciej wiedząc, że zostało jeszcze ponad 2,5km? Nieważne. Skupiłem się przede wszystkim na tym, aby nie stracić dobrego tempa i nie pogrzebać dobrego wyniku na tych ostatnich dwóch kilometrach. Dobiegnięcie w granicach 3:22 dawało mi świetny czas i urwanie z tego wyniku nawet 4-5 sekund niewiele zmieniało. Nie było więc szaleńczego finiszu. Nie walczyłem do krwi o miejsce. Ostatni kilometr wydawało mi się, że przyspieszyłem ale zegarek nieubłaganie pokazał zaledwie 3:20. Pamiętam, że na samej końcówce nogi jednak już dość mocno bolały…

XXV Bieg Chomiczówki – Aleksander Krzempek na mecie biegu
Czas na mecie 50:41 w 100% mnie satysfakcjonował. Był o około minutę lepszy od moich przedstartowych oczekiwań. Dodatkowo „Słonik”, który przybiegł blisko za mną szybko mnie uświadomił, że wygrałem kategorię. A więc satysfakcja podwójna. Blisko mnie, niemal na wyciągnięcie ręki bieg ukończyło kilku naprawdę znakomitych zawodników i świadomość tego, że w sumie niewiele do nich straciłem daje mi naprawdę sporo dodatkowej motywacji. Nawet jeśli ten bieg nie był biegiem życia dla Piotrka Mielewczyka czy Artura Jabłońskiego to jednak nie często udaje się przybiec blisko takich asów…
Na mecie nie czekałem ani chwili. Przypuściłem szybki sprint do szatni oddalonej o kilkaset metrów, gdzie jak najszybciej przebrałem się w świeże, suche ubranie. Potem roztruchtanie i… długie czekanie na rozdanie nagród. Gdzieś w międzyczasie telefon do trenera. Adam już zdążył sprawdzić wyniki i przez słuchawkę wydawał się być bardzo zadowolony, może nawet troszkę zaskoczony. W sumie to bardzo przyjemne uczucie zaskakiwać pozytywnie trenera. Coraz bardziej mi się podoba i oby tak było jak najczęściej… 😉
Kolejnym powodem do zadowolenia był fakt, jak przebiegłem cały dystans. Taką analizę oczywiście zrobiłem już w domu ale kiedy dokładnie sprawdziłem tempa z poszczególnych kilometrów to okazało się, że każdy z pięciokilometrowych odcinków przebiegłem w niemalże identycznym czasie. Różnica pomiędzy najszybszą i najwolniejszą „piątką” wyniosła niecałe 5 sekund. Pomimo cierpienia w końcowej fazie biegu jak widać wytrzymałem i udało się nie wymięknąć. 😉

XXV Bieg Chomiczówki – dekoracja kategorii M40. Zwicięzca kategorii: Aleksander Krzempek
Wracając do rozdania nagród – to była zdecydowanie najsłabsza część całej imprezy. Na szkolnym korytarzu przez kolejne 2 godziny rzesza biegaczy czekała na rozdanie nagród, gdyż organizatorzy postanowili poczekać z ceremonią na zamknięcie biegu. Weźcie pod uwagę to, iż na rozdanie nagród czekali też zawodnicy z biegu na 5km oraz nawet dzieciaki. A zawodnicy startujący na 5km zakończyli swoją rywalizację około 10:15! Tak więc na swoją ceremonię musieli więc oczekiwać niemal 4 godziny! Horror. Co gorsza nikt nie pomyślał, żeby otworzyć salę i pozwolić usiąść zawodnikom w nieco bardziej cywilizowanych niż „korytarzowe” warunkach… Na szczęście samo rozdanie nagród przebiegło już punktualnie i sprawnie. Z niemałą satysfakcją odebrałem swoje trofeum za zwycięstwo w kategorii.
Suma summarum imprezę oceniam bardzo pozytywnie. Poza rozdaniem nagród cała organizacja, biuro zawodów, zabezpieczenie, przygotowanie trasy były wzorowe i zupełnie nie dziwi mnie fakt, że rzesze biegaczy z całej Polski przyjeżdżają na Chomiczówkę w środku zimy, aby pobiegać. I ja również postaram się być tutaj za rok. Do zobaczenia.
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego