W minioną niedzielę było mi dane się ścigać w Tychach na biegu ku pamięci Pawła Lorensa – znakomitego polskiego biegacza. Tychy odwiedziłem dość przypadkowo, będąc z wizytą w rodzinnych stronach. Miałem do przejechania na bieg raptem niecałe 50km więc dlaczego nie wystartować. Nie był to mój żaden start docelowy więc też nie czułem jakiejś presji szybkiego biegania. Ot, zależało mi na szybkim przetarciu.
Bieg odbył się w dość urokliwym miejscu, na terenie MOSiR na Paprocianach. Jadąc na miejsce oczekiwałem biegu po asfalcie ale oczywiście nie doczytałem regulaminu (moja wina). Okazało się, że bieg jest owszem, po twardej nawierzchni ale są nią parkowe ścieżki – część to kostka, a część (niestety ta większa) to utwardzone ścieżki szutrowe. Niestety przez 2 dni poprzedzające bieg padał deszcz i ścieżki szutrowe zamieniły się w ścieżki szutrowo-błotne. Było wprawdzie twardo ale też ślisko. 🙂 Nie było to absolutnie wadą biegu – po prostu w tym roku nie biegłem jeszcze 10km na 100% twardej nawierzchni i chciałem się przetestować. No nic, przyjdzie mi jeszcze poczekać.
O samym biegu nie wiedziałem za wiele – sprawdziłem wyniki z 2015 roku i pomimo, że bieg nie jest biegiem „mainstreamowym” to wiedziałem, że biegają tutaj szybko. To dobrze, bo chciałem pobiec na maxa ale równocześnie nie odpuszczając zbyt wielu treningów przed startem. Oczywiście ze względu na kolano zmniejszyłem ostatnio objętości treningowe ale na tym manewrze „ucierpiały” głownie rozbiegania. Wszystkie akcenty pozostały prawie nietknięte. Zachowałem więc sporą intensywność przy zmniejszonej objętości.
Jako, że pogoda nas nie rozpieszczała to oprócz tego, że na trasie było mokro i ślisko to na dodatek tego dnia było zimno i wietrznie. Ale cóż – biegać trzeba. W końcu pogodę wszyscy mieliśmy identyczną. I tak dobrze, że nie lało…
Punkt 11 start. Zaraz po starcie utworzyły się dwie dwie grupy zawodników. Czteroosobowa grupa liderów, która sunęła tak na oko w tempie ok. 3:20 a zaraz za nią grupa, w której ja biegłem. Moja grupa biegła równiutko po około 3:30. Było to dla mnie jakieś 5 sekund za szybko i czułem, że to się źle skończy ale spojrzałem za siebie i widząc dziurę postanowiłem jednak biec z grupą. W Wiązownej taka taktyka się opłaciła więc dlaczego nie spróbować. Lepszym było spróbować i spuchnąć w trakcie niż biec samemu cały dystans. Sił jak się okazało starczyło mi gdzieś do połowy dystansu, kiedy ja zacząłem słabnąć a grupa… przyspieszyła. Nie wiem dokładnie jaki czas miałem na połówce bo przez pochmurną pogodę, las i trasę z masą zakrętów mój Polar totalnie zwariował i pokazywał jakieś głupoty. Ale zważywszy, że biegliśmy w okolicy 3:30-3:32 to mógł to być czas niewiele wolniejszy od mojej życiówki na 5km. 😉
Na szóstym kilometrze odpadłem od grupy i do mety biegłem praktycznie sam zmagając się tylko z wiatrem, który po nawrocie wiał przeważnie prosto w twarz. Kiedy wpadałem na metę to złapałem czas poniżej 36 minut. Mój zegarek pokazał oczywiście mniej niż 10km ale przyzwyczaiłem się już, że na nawrotach mój Polar „gubi” zwykle co najmniej 100-150 metrów. Poszukałem więc kilku „garminowców” i wszyscy jak jeden mąż pokazywali mi dystans niemal równo 10km, plus minus 30 metrów. Wow, to całkiem nieźle.
Poczekałem na oficjalny czas: 35:54 i II miejsce w kategorii wiekowej. Bardzo, bardzo dobry wynik. Gdyby trasa miała atest to mógłbym chwalić się nową życiówką ale co mi tam…. Jestem mega zadowolony bo bieg potwierdził, że <36 minut na 10km to nie jest jakiś nieosiągalny kosmos i stać mnie, aby w tym roku w miarę stabilnie biegać w okolicy tego czasu. Z drugiej strony bariera tempa 3:30 na 10km jest dla mnie jak na razie ciężka do przeskoczenia. Niby to są to tylko dwie, trzy, pięć sekund na kilometr ale jednak… Tak niewiele a tak dużo. Tychy opuszczam jednak przemarznięty ale zadowolony z wyniku i dobrego biegu.
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego