Tydzień temu podczas Grand Prix Warszawy świetnie wyszła mi „dziesiątka”. Biegnąc dość swobodnie udało się nabiegać niewiele ponad 36 minut na trasie nieznacznie tylko krótszej od 10km. Szczerze mówiąc już wtedy temu byłem zaskoczony takim wynikiem. Sezon się jeszcze tak naprawdę nie rozpoczął a ja już biegam o wiele szybciej niż na jesień. Nieco niedowierzając, trochę na zasadzie udowodnienia sobie, że to nie był przypadek postanowiłem w tym tygodniu bardzo mocno pobiegać akcenty. Najpierw BC2 a dwa dni później trening tempowy – oba treningi wybiegane potwornie szybko.
Ten dobry start plus mocno pobiegane treningi dodały mi pewności siebie, że mogę dziś pobiec bardzo szybko. Miesiąc temu było ponad 18:20 i to już było sporo szybciej od mojej życiówki na 5km a tu z treningów wychodzi, że mam szansę pobiec grubo poniżej 18 minut. Z jednej strony to szaleństwo bo przecież zawodnik nie poprawia się ot tak o 30-40 sekund na 5km w ciągu miesiąca. Z drugiej strony – treningi nie kłamią. Finalnie moim planem na ten bieg było rozpocząć w okolicy 3:30 i próbować do samego końca utrzymać tempo w okolicy 3:35.
Tak oto w bojowych nastrojach przyjechaliśmy paczką na Młociny. W nocy padało, przed biegiem była lekka mżawka – baliśmy się o trasę. Na rozgrzewce okazało się, że nie było aż tak źle. Było wprawdzie sporo błota ale bez tragedii. Do tego temperatura też była w miarę ok, około 7 stopni – można biegać na krótko. 🙂 Tradycyjnie zrobiłem około 3km rozgrzewki i… już byliśmy cali zabłoceni. Szybko na dalszą część rozgrzewki uciekliśmy z pętli na nie uczęszczaną ścieżkę do lasu… 15 minut do startu – przebieramy się i tradycyjny spacerek na start. To najmniej przeze mnie lubiany moment całego City Trail – gołe nogi, chłód i cała rozgrzewka bierze w łeb… Ale przynajmniej ucięliśmy sobie krótka pogawędkę o „masterskim” bieganiu z Markiem Dzięgielewskim (pozdrawiam Mistrza Marka).
Punkt 11 i start. Tym razem nie dałem się ponieść emocjom. Nie było „mega hurra” i startu na 3:10 min/km, po którym później ledwie powłóczyłem nogami. Było „spokojne” i planowe otwarcie w 3:20, po którym dość szybko, choć mentalnie z trudem, ale zwolniłem. Nogi niosły ale trzymałem się planu, a planem było zapiąć pierwszy kilometr w 3:30-3:35. Wyszło idealnie bo w 3:32. Biegłem w kilkuosobowej grupie, kilka metrów przed nami biegł… Michał Orzeł. No nie, to nie może być rzeczywiste – ja, kilka metrów za Michałem? Przecież Orzeł jest orłem a ja przy nim tylko jakimś biegającym gnomem. 😉 Może dlatego, że był tak blisko drugi kilometr pobiegłem w 3:28… Ale na trzecim kilometrze cała grupa jakoś solidarnie zwolniła. Porównując różne starty w City Trail to w zasadzie w każdym z nich ten trzeci kilometr wypadał mi najwolniej. Ostatnio było tam bardzo ślisko, tym razem było bardzo nabłocone. 3:38 to sporo za wolno, ale kolejny kilometr znów planowo 3:34. Od tabliczki z 4km jeszcze odrobinę przyspieszyłem. Liczyłem po cichu, że jak trochę zerwę tempo to może wyprzedzę jedną lub dwie osoby. Finalnie udało się wyprzedzić jedną. Ostatni kilometr wyszedł w 3:25 a na finiszowych 300m zegarek pokazywał tempo w okolicy 3:00. Kurcze – nie wiedziałem, że potrafię tak szybko biegać. Biegając na treningach 200-, 400-metrowe rytmy z rzadka zdarza mi się schodzić z tempem poniżej 3:10 a tu, na zmęczeniu… No proszę. Wbiegając na metę zegar pokazywał około 17:35. Po kilku godzinach pojawił się oficjalny wynik: 17:34. 15 miejsce w Open, najwyższe w cyklu i… dające dziś zwycięstwo w M40! Do tego mój najlepszy czas na trasie zaledwie sprzed miesiąca pobity o ponad 40 sekund. Wow! Sporo słodyczy jak na jeden start. A okrzyki kumpli na mecie w postaci „Stary! K****, r**** system!” – bezcenne. No cóż, jeśli byli zaskoczeni to niezmiernie się cieszę bo ja również byłem zaskoczony 😉
Po tym biegu jestem zadowolony z tylu rzeczy, że aż trudno mi powiedzieć, co cieszy mnie najbardziej. Cieszy mnie, że widzę rezultaty ciężkiej pracy – harówka wraca w postaci progresu, to potwornie mobilizuje. Cieszy mnie 15 miejsce, którym zachowałem jeszcze cień szansy na 3. miejsce w generalce City Trail w kategorii wiekowej. Cieszy, że po drobnej zmianie akcentów na treningach (dzięki Edzia za cenne rady) zwiększa się wytrzymałość, dzięki czemu dużo lepiej wytrzymuję końcówki biegów. I chyba najważniejsze – mój najważniejszy start w lutym wypada za tydzień (Półmaraton w Wiązownej) a dwa poprzedzające go starty kontrolne wyszły mi znakomicie. Teraz to dopiero rozbudziłem swój apetyt…. Aż mnie samego to przeraża… Nie mogę się wręcz doczekać Wiązownej, 28 lutego. A po Wiązownej będzie kilka dni zasłużonego odpoczynku, po którym znów kolejne 3 tygodnie ciężkiej harówy przed następnym półmaratonem (Półmaraton Warszawski, 3 kwietnia). Po drodze wypadają jeszcze kolejne dwa starty kontrolne.
Martwią mnie jedynie ciągnące się drobne kłopoty zdrowotne. To zapewne skutek sporej dozy kilometrów i zwiększającej się intensywności treningów plus niedoleczone do końca w zeszłym roku dolegliwości. Nie starczyło niestety czasu, aby wszystko wykurować tak na tip-top dlatego czekają mnie pewnie odwiedziny u zaprzyjaźnionego „fizjomagika”. 🙂
Na koniec gratulacje dla zwycięzców. Gratulacje życiówek (Łukasz – brawo!!!). I dzięki organizatorom i uczestnikom za zawody – jak zwykle było przednio – sprawnie i klimatycznie. Do zobaczenia za miesiąc.
Alek !!! Gratulacje jestes moim idolem:-D:-D:-D Łukasz gratuluję życiówki:-) brawo chłopaki!!!
Spoko – autograf wyślę gołębiem pocztowym 😛 A ty biegaj mała! Tup, tup, tup, tup….
Pierwszy start juz w niedzielę:-):-):-) nie mogę sie doczekać:)
3mam kciukasy! Powodzenia!