14.02.2016. Szczerze powiem, że to był dzień, którego się dość mocno obawiałem.
Po pierwsze: W moich treningach (i startach) nie ma jeszcze należytej stabilności. Oprócz treningów piorunująco szybkich (o wiele szybszych od tych z jesieni 2015), zdarzają mi się też takie, w których tempa są dalekie od oczekiwanych. Mam na to swoje wytłumaczenie pt. zmęczenie, okres przygotowawczy itd. ale nutka niepewności jednak pozostaje…
Po drugie: ten bieg to jeden z dwóch lutowych sprawdzianów. Drugim jest Półmaraton w Wiązownej (28 lutego). Oba biegi razem mają dać mi odpowiedź, czy wszystko w przygotowaniach idzie zgodnie z założonym planem.
Tak to już niestety jest, że zawodnik trenuje niekiedy długie tygodnie wylewając pot na treningach ale tak naprawdę dopóki nie wystartuje w zawodach to nie ma pewności, czy wszystko zadziała. To właśnie zawody weryfikują nasz trening i często pokazują nasze braki oraz kierunki, w których należy skorygować plan. Ale ponieważ trenowałem ostatnio wyjątkowo sumiennie to i wiązałem z tym startem określone oczekiwania.
No i tak oto, pełen obaw ale równocześnie w pełni zmotywowany stawiłem się w sobotni poranek na starcie GP Warszawy na Kabatach. W samym GP startowałem dotychczas raz, w 2014 roku. Pomimo, że zawody były bardzo fajne to nie wspominam tamtego startu zbyt dobrze. Wystartowałem z grypą i z gorączką a jednocześnie było potwornie zimno. A, że byłem „w gazie” to nie zważając na chorobę pobiegłem. Wynik nabiegałem mizerny (44 minuty) a zawody skończyłem w łóżku – tylko zanim do niego dotarłem to godzinę po biegu dochodziłem do siebie w samochodzie. Kolejne dni odchorowywałem ten bieg.
Trasy dzisiejszego biegu nie znałem bo mój debiut w GP Warszawy biegłem na Siekierkach. Dziś bieg był na trasie na Kabatach. Mieszkam na Woli i na treningi na Kabaty raczej się nie zapuszczam. Ochoczo więc wyszedłem na rozgrzewkę i korzystając z okazji zabrałem się za rekonesans trasy. Przed biegiem znajomi straszyli „że to cross”. Owszem, trasa jest po lesie ale powiem szczerze, iż ze względu na dość słabą zimę i plusowe temperatury to trasa była bardzo przyjemna. Nie było jakoś bardzo ślisko i niebezpiecznie. Nie była dziś też potrzebna znajomość „akrobatyki biegowej”, aby omijać błoto i zasadzki. Owszem, była miękka, pokryta wilgotnymi liśćmi ale generalnie była OK. A więc jak na cross to trasę należy uznać na bardzo szybką. Może nie był to „stół” ale delikatne, nie za ostre zbiegi i łagodne podbiegi ciekawie urozmaicały bieg.
Rozgrzewkę zrobiłem bardzo długą, większość rozgrzewki poświęciłem jednak na rozciąganie. Wyszło tylko 3km truchtu i dosłownie 3-4 tempówki plus parę skipów, reszta to gimnastyka. Ponieważ akurat wyjrzało słońce i temperatura była na plusie to pierwszy raz w tym roku zdecydowałem się biec w krótkich spodenkach. Och! Jakbym chciał, aby taka pogoda była za 2 tygodnie! Może ktoś się zdziwi, że w lutym facet biegnie w krótkich spodenkach a do tego w longsleevie i rękawiczkach ale dla mnie to odpowiedni ubiór. Nie cierpię, kiedy marzną mi dłonie w czasie biegu 😉
Kilkanaście minut przed nami wystartowały osoby biegnące na czas powyżej 50 minut oraz kobiety. Trochę miałem obawy, czy te osoby nie będą przeszkadzały w czasie biegu podczas ich wyprzedzania – na szczęście nic z tych rzeczy. Szerokie alejki plus pełna kulturka załatwiły problem.
Wreszcie start facetów. Kurcze, prawie go przegapiłem! Ustawiłem się w 3 rzędzie i słysząc, że organizator oddał głos przedstawicielowi Urzędu Dzielnicy zacząłem poprawiać sznurowadła. Spodziewałem się jakiejś przemowy a zamiast tego było szybkie „Start!”. Żadne 3… 2… 1… Uwaga i takie tam. Po prostu Start! Haha! Ledwo zdążyłem wstać bo biegacze niechybnie by mnie stratowali. 😛
Na starcie pomny błędów z poprzednich biegów myślałem tylko o jednym – „Nie wystartuj za szybko”. Miałem założone tempo na ten bieg i w głowie miałem tylko jedną myśl – trzymaj się planu. Na pierwszych 500 metrach zegarek pokazywał tempo 3:30 – bardzo w porządku. Poprzednie biegi startowałem po 3:10-3:20 i to się okazywało zbyt „ochocze” tempo. Po starcie w stawce byłem dość daleko, pewnie sporo poza pierwszą dziesiątką ale nie przejmowałem się tym, wręcz przeciwnie – zwolniłem jeszcze bardziej i pierwszy kilometr domknąłem w tempie 3:38. Na drugim i trzecim kilometrze trzymałem tempo 3:40-3:41 i… zacząłem wyprzedzać innych zawodników. Nie szarżowałem, choć czułem zapas. Korzystałem z grupy, w której biegłem i szanowałem siły. Na niewielkim zbiegu zobaczyłem nawet przed sobą czołówkę biegu – na trzecim kilometrze nie byli nawet, aż tak daleko przed nami. Od razu pomyślałem, aby ich dogonić ale przypomniała mi się akcja z Wieliszewa więc jak szybko pomyślałem, tak szybko odpuściłem. 🙂
Od czwartego kilometra wyskoczyłem na przodek mojej niewielkiej grupy. Kolega, który przez 3 kilometry prowadził wyglądał i biegł tak, że wiedziałem że jak nie dam mu zmiany to do mety doczłapiemy po 3:50 lub wolniej… Nie było opcji.
I… Na tym koniec moich atrakcji w tym biegu. Aż do samej mety prowadziłem grupę i w zasadzie zmagałem się z samym sobą. Pilnowałem równego tempa w okolicy 3:40 i poza piątym i szóstym kilometrem, gdzie było nieco pod górkę to tempo nie spadało poniżej 3:41. Ukradkiem kontrolowałem tętno – przez większość dystansu nie przekroczyło 172-173 uderzeń na minutę – idealnie! Jedyną atrakcją była krótka wymiana zdań z kolegą za mną. Porozumieliśmy się i z zadowoleniem ciągnąłem go za sobą do mety. Mam nadzieję, że udało mi się go trochę zmotywować do szybszego biegu. W zeszłym roku w Białołęce jeden kolega mnie ciągnął dobrych 7km na holu. Co więcej, startował dziś i nawet zamieniliśmy kilka słów. Okazało się, iż obaj dobrze pamiętamy tamten bieg i całą sytuację. On nieziemsko się wymęczył a ja nabiegałem życiówkę. Warto niekiedy w rywalizacji znaleźć czas na pomoc innej osobie. Wtedy ja skorzystałem na pomocy, dziś oddaję karmę kolejnej osobie, kiedyś ta osoba pomoże kolejnej.
I tak w zasadzie dobiegłem do samej mety. Było kilka krótkich podbiegów, na których trochę „podkręcałem” tempo. Miałem zapas szybkości i nie chciałem tracić czasu a równocześnie mogłem odskoczyć kolegom na niewielką, ale na tyle bezpieczną odległość, aby przed meta nie „spierać się” o miejsce (sorry :P).
W zasadzie dopiero na ostatniej prostej dowiedziałem się, że jestem piąty. Łukasz, wyraźnie zaskoczony krzyczał: „Jesteś piąty!”. Czas to 36:08. Zaraz po biegu przebrałem się i pognaliśmy na lotnisko po gości, którzy właśnie przylecieli i już czekali na Okęciu. Nie zdążyłem nawet zrobić rozbiegania. Rozbiegałem dopiero wieczorem.
Start mnie uspokoił. 36:08 na trasie, która wprawdzie okazała się nieznacznie krótsza od 10km (około 9,8km) daje <37 minut na 10km. Obserwując swoje treningu nie postawiłbym zbyt wiele na złamanie dziś 38 minut na dychę a tu proszę… Chyba nie doceniam sam siebie.To lepiej niż się spodziewałem. Gdyby trasa miała atest to dziś na luzaku nabiegałbym życiówkę na 10km.
Zaledwie 25 sekund przede mną, na 4. miejscu znalazł się Tomasz Lipiec – Olimpijczyk w chodzie ale również znakomity biegacz z życiówkami, o których na razie mogę tylko pomarzyć. 25 sekund straty na „dychę” to dużo ale… sezon jest długi a ja chcę biegać jeszcze szybciej. Za mną chłopaki z życiówkami na „połówkę” ponad 10 minut lepszymi od mojej. Miałbym narzekać? Nic z tych rzeczy. Jest luty. Jest dobrze. Jestem wzmocniony i zmotywowany. Ma być tylko lepiej!
Za tydzień „spacerek” na piątkę a za dwa tygodnie połówka, której nie mogę się doczekać…
PS. Edyta – posłuchałem się z odpoczynkiem 😛 Teraz dawaj „piątkę” i gazem atakuj ten wulkan! Twoja kolej.
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego