Na ten bieg zmierzałem z jasno określonymi oczekiwaniami. Zapowiadało się potworne ciepło. Ja byłem podmęczony wyczerpującymi treningami. Ale mimo to, być może nieco lekkomyślnie, ale jednak jechałem z zamiarem zawalczenia o życiówkę. Skoro prowadząc samotnie bieg, pobiegłem 2 tygodnie wcześniej 34:34 to dlaczego teraz, kiedy zapowiadało się, że naprawdę będzie z kim biegać miało by być gorzej? W końcu pogoda była podobna, 2 tyg. wcześniej też było bardzo ciepło.
W tygodniu ze startem z jednej strony dostałem odrobinę oddechu w postaci mniejszej liczby akcentów (ostatni był w środę), ale z drugiej od poniedziałku do piątku włącznie natłukłem jednak swoje 100km, które siedziały mocno w nogach. W sumie to nawet chciałem, aby ten start był prosto z treningu. Na tyle, iż sam 2 dni przed startem prosiłem trenera o korektę planu i dołożenie dodatkowego treningu w przeddzień biegu. Tak też się stało. W piątek zrobiłem jeszcze spokojny, ale jednak trening i dodatkowo w dniu startu krótki, kilkukilometrowy rozruch.
Samego biegu nie mogłem się doczekać. To był tydzień, w którym jeszcze odczuwałem trudy obozu. Środowy akcent zrobiłem w wyznaczonych tempach ale szedł mi masakrycznie ciężko. Treningi czwartkowe i piątkowe, dużo lżejsze przyszły mi z ogromnym trudem. Ale mimo to byłem przekonany, że niezależnie od samopoczucia, jeżeli wykonałem swoje na treningach to ustrzelenie życiówki jest tylko kwestią czasu.
Mimo, że start był zaplanowany na 19 to okazało się, że jest potwornie gorąco. Krótka, dwukilometrowa rozgrzewka sprawiła, że pot lał się ze mnie strumieniami. Na szczęście zabrałem ze sobą koszulki na przebranie. W głowie układałem sobie plan. Upał, duchota, zmęczenie – trzeba lecieć 5 sek/km poniżej życiówki. Tyle teorii. A praktyka? START i… Wszyscy wystartowali jak z procy a ja wlokłem się gdzieś w okolicy 15. miejsca. Pierwsza myśl – to nie mój dzień. Ale patrzę na zegarek – biegnę w okolicy 3:15! Druga myśl – skoro jestem tak daleko to zapowiada się naprawdę szybki bieg! Daleko przed sobą widziałem Dominikę Stelmach, Mariusza Marszala, Bartka Falkowskiego. Z jednej strony rwało mnie, aby ich jak najszybciej dogonić. Ale z drugiej strony – tempo z jakim zamknąłem pierwszy kilometr dawało wynik na mecie w okolicy 33 minut! Wniosek był tylko jeden – nie ma sensu przyspieszać bo nawet jeśli wytrzymam bieg w tempie otwarcia to życiówkę mam w kieszeni.
Sytuacja w biegu diametralnie zmieniła się w okolicy 2km. Starałem się utrzymywać równe tempo od startu. Pierwszy kilometr zamknąłem w 3:18, drugi ponownie w 3:18. Ci, którzy wystartowali niczym sprinterzy szybko zaczęli cierpieć. Najpierw zacząłem przeciskać się pomiędzy ludźmi do przodu. W końcu dogoniłem Mariusza i Dominikę. Nie wiedziałem czy- i jak długo wytrzymam zadane tempo ale postanowiłem nie zwalniać. Tuż przed 5km dogoniliśmy Kasię Kowalską, która od początku biegła daleko przed nami. Schowałem się za jej plecami marząc o tym, aby się choć trochę powieźć na jej plecach. W połowie dystansu niespodzianka – zegar wskazywał 16:45 podczas, gdy moja oficjalna życiówka na 5km to… 16:59. Tempo jak dla mnie było piorunujące ale niestety stawało się już bardzo mocno odczuwalne. Odpoczynek za Kasią kosztował kilka cennych sekund bo przebiegliśmy go 3:26.
Kasia słabła. Widziałem, że ma problemy i co rusz chwyta się za bok. Kasię dopingował zdaje się jej trener (?). Mnie zaś zdopingował… Hubert Duklanowski. Wszedł nam nieco na ambicję, że bezwstydnie wieziemy się za dziewczyną. Może i dla niego to wstyd, bo dla mnie utrzymanie tempa Kasi było niemal jak wspięcie się na Mount Everest. Tym niemniej cyfra 3:26 wyświetlona na zegarku dała mi do myślenia. Od dawna wiem, że w każdym niemal biegu na 10km najwięcej tracę w okolicy 6-8km. Pomyślałem, że nie pozwolę, aby tak się stało i ponownie przyspieszyłem. Kiedy za plecami zostawiłem Oskara Wojtalika to dotarło do mnie, że muszę być całkiem wysoko. Ale nie znałem miejsca. Mimo, że na nawrotach można było policzyć zawodników przede mną to skupiłem się tylko i wyłącznie na swoim biegu. Nie interesowało mnie ani co się dzieje przede mną, ani za mną. Liczyło się tempo. Mimo starań nie udało mi się jednak utrzymać równego tempa. Po 2 kilometrach po 3:22 przytrafił się kolejny w… 3:28. I naprawdę nie potrafię powiedzieć co się stało, że tak zwolniłem. Czy zabrakło koncentracji? Czy przeszkodzili zawodnicy dublowani? Obok nas upadł jeden z dublowanych zawodników. Zwolniliśmy, przez chwilę zastanawiałem się nawet czy się nie zatrzymać i nie wezwać pomocy. Na szczęście szybko zareagowały inne osoby. Może ta sytuacja trochę mnie rozkojarzyła. A może po prostu zmęczenie. A może jedno i drugie. Bo z ostatnich 2 kilometrów pamiętam tylko to, że marzyłem o tym, aby już zobaczyć metę. 😉 Przebiegnięte szybko, od zegarka po 3:22-3:23 ale jednak na jakiś finisz i przyspieszenie na końcu nie było mnie stać…
Wynik 33:45. Poprawiłem życiówkę o 36 sekund. Czas marzenie zważywszy: a) fazę treningu, b) warunki, c) skalę. Bo 36 sekund, przy już dość szybkim bieganiu to naprawdę dużo.

IX Praska Dycha Indonesia Independence Run – Zwycięzcy Open
Na mecie czekał pyszny poczęstunek – indonezyjskie smakołyki. Była woda – dużo wody! Po 15 minutach przybiegł Łukasz – z nową życiówką!!! Ależ mnie zaskoczył. Czyż ten dzień mógł być jeszcze piękniejszy? Hmm… Tak! Gdybym wygrał bilety lotnicze do Indonezji. No ale takie gratyfikacje zarezerwowane są dla takich asów jak Andrij Sarzinskij, który poszybował na 30:28. Jak to się mawia – nie dla psa kiełbasa. 🙂
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego