Podsumowanie sezonu 2017

Wreszcie znalazłem chwilkę na podsumowanie minionego już sezonu. Ach te moje zaległości. Już mam zaplanowany nowy sezon. Już rozpocząłem treningi po roztrenowaniu a tu jeszcze nie podsumowany poprzedni. Jaki był? Czy jestem z niego zadowolony? Czy zrealizowałem cele? Czytajcie 😉
To był sezon pełen sprzeczności, z jednej strony dość podobny do poprzednich ale pod wieloma względami inny. Generalnie podobnie jak w poprzednich latach skupiłem się na solidnym treningu – to właśnie planowanie treningu stanowi u mnie podstawę przygotowań. Wychodzę z założenia, że od tego właśnie wszystko się rozpoczyna. Wyniki, sukcesy lub porażki są już jedynie konsekwencją przepracowanych godzin na treningach. Jeżeli w przygotowaniach wszystko grało to należy być spokojnym o wyniki.
Z taką myślą, zaraz po roztrenowaniu, jeszcze w grudniu 2016 roku, z animuszem przystąpiłem do planowania cyklu treningowego. Planując sam treningi stosuję metodę periodyzacji treningów – dzielę duże okresy na mniejsze makrocykle, następnie makrocykle dzielę na mikrocykle składające się z 7-9 dniowych okresów. Makrocykle różnią się zwykle strukturą akcentów – w jednym okresie jest więcej siły biegowej, w innym akcenty są postawione na wytrzymałość, jeszcze w innym na szybkość i tempo. Trening w mikrocyklach polega na periodyzacji obciążeń. W ramach określonej struktury treningów stopniowo zwiększamy obciążenia, przedzielając okresy zwiększonych obciążeń okresami przeznaczonymi na odpoczynek i regenerację.
Z początku przygotowań wszystko szło fantastycznie. Warunki sprzyjały bo zima wyjątkowo była łagodna. Już w grudniu była masa przebiegniętych kilometrów i świetna dyspozycja na przełomie roku. Dawało to nadzieję na świetną wiosnę. Niestety wszystko zaprzepaściła nagła kontuzja, która dopadła mnie w połowie stycznia. W zasadzie to do końca nie mam pewności, co było jej przyczyną. Wskazanie jest ba bieżnię mechaniczną i nieodpowiednie buty ale myślę, że musiało się nałożyć wiele czynników. Nie zmienia to faktu, iż zidentyfikowałem jedną parę pechowych butów, w której biegając, po treningu regularnie bolą mnie mięśnie, dokładnie te, które dopadło zapalenie. Brzmi nieprawdopodobnie ale to jest możliwe.
Od połowy stycznia, aż do połowy lutego trwało moje przymusowe wolne. Może nawet nieco dłużej bo w zasadzie podczas mojego pierwszego startu w sezonie w półmaratonie w Wiązownej jeszcze nie byłem w pełnej dyspozycji. Noga podczas biegu ponownie rozbolała a końcówkę półmaratonu dotruchtałem. Wynik na mecie był jak porażka ale co zrobić.
Do jako takiej dyspozycji doszedłem dopiero miesiąc później. Podczas Półmaratonu Warszawskiego udało się nabiegać życiówkę. Radości nie było bo mimo wszystko uzyskany czas był daleki od tego, który zakładałem przed sezonem ale życiówka to życiówka – trzeba odnotować.
To był okres bardzo ciężkich treningów. Próbowałem nadrobić stracone podczas kontuzji tygodnie bez treningu. Dodatkową motywacją do treningu miał być start w Orlen Maratonie pod koniec kwietnia. Przed sezonem planowałem Orlen jako taki „start w nagrodę”. Warunkiem startu miały być dobre wyniki we wcześniejszych połówkach. Wyniki nie były takie jak zakładałem ale pokusa startu w maratonie pozostała. Wystartowałem więc w OWM mimo, iż daleki byłem od szczytowej dyspozycji. Wynik, który uzyskałem, 2:46 był moim kolejnym wielkim zawodem, ale oddawał tak naprawdę w 100% stan mojego przygotowania. Cóż… Maratonu nie da się oszukać, siebie także. Swoje trzeba wybiegać…
Nie zrażony kontynuowałem treningi. Wszakże moim głównym celem w pierwszej części sezonu miały być Mistrzostwa Europy w Półmaratonie. Po drodze było jeszcze kilka startów na „dyszkę”. Nie były to złe starty ale też nie była to nawet dyspozycja z jesieni. Ważne na tym etapie było to, iż z każdym tygodniem biegało mi się lepiej. Treningi były coraz szybsze i po kontuzji nie było śladu. Wróciłem na właściwe tory i nabieganie życiówek było tylko kwestią czasu.
W końcu nadeszła próba generalna przed ME jaką były Mistrzostwa Polski Masters w Półmaratonie. Te tradycyjnie w Murowanej Goślinie. Na mistrzostwach „wybiegałem” srebrny medal poprawiając tym samym swoją lokatę z 2016 roku o jedno oczko. Równie ważny był dla mnie wynik. 1:15:23 uzyskane w Murowanej Goślinie oznaczało 2 minuty urwane z poprzedniej życiówki i niemal 2 i pół minuty lepiej niż życiówka z 2016 roku. Wreszcie byłem w pełni zadowolony ze swojego startu. To był tak naprawdę pierwszy start w 2017 roku, po którym byłem w 100% zadowolony z wyniku. Wreszcie mogłem z czystym sumieniem powiedzieć, iż ciężka praca na treningach „oddała” mi moc na zawodach. I to było bardzo fajne uczucie.
Wiedziałem jednak, iż 1:15 to za mało, aby liczyć się podczas Mistrzostw Europy. Do walki o medale potrzebowałem 1:11-1:12. Urwanie kolejnych 3 minut nie wydawało się realne w przeciągu miesiąca, który pozostawał do ME. Podjąłem więc trudną decyzję o rezygnacji z wyjazdu do Aarchus. Jak już jechać taki kawał drogi to po to, aby walczyć o medale a nie po to, aby się przebiec jak turysta. W tym momencie postanowiłem się skupić tylko i wyłącznie na jednym celu jakim były wrześniowe Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie we Wrocławiu.
Na samym początku przygotowań realizowałem jeszcze mój własny plan treningowy, który skorygowałem stosownie pod maraton. W czerwcu w ramach treningu przebiegłem moje jedyne w 2017 roku zawody górskie – Otwarte Mistrzostwa Bielska-Białej w Biegach Górskich. 2. miejsce Open zważywszy, iż trzykrotnie zgubiłem trasę uznaję za bardzo dobry wynik. Mimo opuchniętych i poranionych stóp byłem zadowolony z biegu, gdyż 44km biegu w pełnym słońcu zniosłem rewelacyjnie wręcz pod względem fizycznym i siłowym. Wewnątrz czułem, że trening podąża w wyznaczonym kierunku. To uczucie dodawało mi sił.
Wraz z decyzją o poświęceniu się dla maratonu podjąłem decyzję o nawiązaniu współpracy z trenerem. Skąd taki zwrot? Masę ludzi pytało mnie po co mi trener skoro moje własne treningi działają znakomicie? Ja mam na to proste odpowiedzi.
Po pierwsze: moje doświadczenie maratońskie wciąż jest niewielkie. Dwa czy trzy przebiegnięte maratony nie czynią ze mnie eksperta a uzyskane wyniki, mimo iż bardzo dobre same w sobie nie stanowią gwarancji poprawy wyników w przyszłości
Po drugie : miałem jednak bardzo wiele wątpliwości przy układaniu planu, które wynikały właśnie z mojego braku doświadczenia – po prostu potrzebowałem wsparcia doświadczonego maratończyka
Po trzecie: nawet rekordziści świata mają swoich trenerów więc ten układ po prostu działa
Byłem też pełen obaw. Jestem niepokorny, wymagający, czasami zbyt uparty. Są rzeczy, do których jestem przekonany lub bardzo przywiązany, które mogą powodować konflikty z trenerem. Kogo wybrać? Jak otworzyć i dopasować mój hermetyczny treningowy świat do być może zupełnie innej perspektywy. Wiedziałem, że to będzie dla mnie wyzwanie wymagające ogromnej siły mentalnej.
Na pewno chciałem pobiegać pod okiem osoby, która zna maraton z perspektywy światowej elity. Czułem, że jest to droga do osiągnięcia wyższego poziomu sportowego. Zabrzmi to szowinistycznie ale chciałem też, aby to był mężczyzna. Nie nie, moje preferencje seksualne nie mają z tym nic wspólnego. 😉 Raczej bałem się, że współpraca z kobietą nie pozwoli na zapanowanie nad moim trudnym charakterem. Inna sprawa, że nie znam zbyt wielu kobiet, które mogłyby roli trenerki maratonu się podjąć. Tu był po prostu potrzebny charakter, który w zderzeniu ze mną nie wymięknie i nie obrazi się.
Wybór padł na osobę Adama Draczyńskiego, z którym od tego czasu, nadal wspólnie trenujemy.
Szybko się okazało, iż oprócz roli trenera Adamowi przypadła także rola mojego rywala na jesiennych ME. Mówi się trudno. Czy byłby moim trenerem, czy też nie to niczego nie zmieniłoby w kwestii rywalizacji podczas ME. i tak obaj byśmy się tam spotkali na linii startu i… Status quo myślę, że byłoby takie samo. Po prostu klasa Adama jest gdzieś w nadprzestrzeni w porównaniu do moich wyników.
Współpracę obaj rozpoczęliśmy od „wysokiego C” – od obozu w górach, który zaplanowałem już sporo wcześniej. Poprosiłem Adam o solidny wycisk i taki wycisk dostałem. Rozpoczęły się moje najbardziej mordercze tygodnie w historii mojej zabawy w bieganie. Mimo, iż po każdym treningu słaniałem się na nogach to byłem zadowolony. Tak właśnie sobie to wszystko wyobrażałem, a struktura i objętość treningów podczas obozu była przecież wynikiem naszych wspólnych ustaleń. Miało być ciężko ale pacjent miał przeżyć. I przeżył. 🙂
Tydzień po obozie start na „dyszkę” – Praska Dycha w Warszawie i… nieoczekiwanie od razu biegnę poniżej 34 minut (33:45 i rekord życiowy). Wszakże Adam wspomniał coś, iż „po drodze” do maratonu pobiję życiówkę na 10km ale nie spodziewałem się, że stanie się to tak szybko, niemalże z pełnego treningu i w wyjątkowo niesprzyjających warunkach (wysoka temperatura).
Zaraz później kolejny górski obóz i kolejne 9 dni orki. Tydzień po drugim obozie biegamy półmaraton w Błoniu. Wynik 1:13:24 i nowy rekord życiowy. To miała być próba generalna i sprawdzian formy przed nadchodzącym za miesiąc maratonem. Ja jestem w pełni zadowolony a trener… wyraźnie zaskoczony. On sam chyba nie spodziewał się takiego wyniku.
W kolejny weekend poprawiam życiówkę na 10km (33:30) podczas Biegu Fabrykanta w Łodzi. Z perspektywy całego sezonu uważam, iż właśnie bieg w Łodzi był moim najlepszym biegiem w trakcie całego 2017 roku. To był świetny wynik, na trudnej, 5-kilometrowej pętli z dość forsującym podbiegiem. A wszystko w znacznym upale. I mimo, iż później udało mi się jeszcze tą życiówkę na 10km poprawić to uważam, iż właśnie tego dnia pobiegłem swojego absolutnego maxa.
W końcu przyszedł czas na mój główny start w całym sezonie – Mistrzostwa Europy w Maratonie. Nie będę ponownie opisywał startu – można poczytać na blogu. Start zakończył się pięknym rekordem życiowym (2:33:26) i… życiową porażką jaką było zajęcie pechowego 4. miejsca. Wszakże przed startem szacowałem szanse na miejsca 3-6 i raczej nie byłem głównym kandydatem do pudła ale jednak, kiedy się przegrywa medal o 3 sekundy to można czuć gorycz porażki.

Aleksander Krzempek – Maraton we Wrocławiu
I… w zasadzie w tym miejscu mógłbym skończyć tą relację. Planem na dalszą część sezony było odpocząć po maratonie a następnie spróbować się jeszcze przygotować na Bieg Niepodległości. Tak to wyglądało w 2016 roku, kiedy to po maratonie docisnąłem treningi i poprawiłem jeszcze znacząco życiówkę na „dyszkę”. Miałem nadzieję na powtórzenie tego schematu. Marzyła mi się życiówka 32:xx i z przytupem zakończony sezon.
Nie udało się… Okazało się, że organizm zmęczony wielomiesięcznym ciężkim treningiem nie był w stanie już wyzwolić z siebie dodatkowych pokładów energii. Treningi były bardzo nierówne. Po każdym akcencie potrzebowałem więcej odpoczynku niż zwykle. Pobiegnięcie w zadanym tempie niektórych treningów kosztowało mnie więcej wysiłku niż zwykle… A może to nie organizm się buntował tylko moja głowa? Zapewnie jedno i drugie. We wrześniu byłem zadowolony ze swoich wyników osiągniętych w sezonie na wszystkich dystansach i w zasadzie nie czułem już wielkiej motywacji i presji na ich poprawianie. Potrzebowałem wyzwania, dodatkowego bodźca, który by wyzwolił dodatkową motywację a takiego na horyzoncie już nie było…
Bieg Niepodległości zakończyłem wprawdzie z nową życiówką (33:27) ale wywalczoną w potwornych męczarniach. I to nawet nie były fizyczne męczarnie. Na metę wpadłem zmęczony ale z przeświadczeniem, że mogłem pobiec szybciej. Nie walczyłem o każdą jedną urwaną sekundę. Kiedy w połowie dystansu okazało się, że 32:xx będzie tego dnia niemożliwe do nabiegania to skupiłem się tylko rekordzie życiowym i z wyrachowaniem utrzymywałem tempo na urwanie z niego paru sekund. Ten pobiłem raptem tylko o 3 sekundy. Poniżej oczekiwań ale też nie wywołało to u mnie jakiegoś smutku czy zniechęcenia. Czułem, że organizm zasłużył na odpoczynek i po raz pierwszy od dłuższego czasu byłem szczęśliwy z zakończonego sezonu i chwili odpoczynku od biegania.
Tak pokrótce wyglądał mój 2017 rok.
W trakcie całego sezonu przebiegłem więcej kilometrów niż kiedykolwiek wcześniej. Rok się jeszcze nie skończył ale od grudnia 2016 do listopada 2017 myślę, że było to około 6000km. A przecież przez miesiąc niemalże w ogóle nie biegałem będąc wyłączonym przez kontuzję.
Poprawiłem rekordy życiowe na wszystkich kluczowych dystansach:
• Maraton: 2:33:27 (poprawa o >6 minut)
• Półmaraton 1:13:24 (poprawa o około 4 minuty)
• 10km: 33:27 (poprawa o minutę)
• 5km – nie zaliczyłem żadnego atestowanego startu
Nawiązałem współpracę z wyśmienitym trenerem, z którym wspólnie podjęliśmy się ambitnych wyzwań.
Całą główną część sezonu unikałem kontuzji i trenowałem w dobrym zdrowiu.
Po całym sezonie czuję się lepszym zawodnikiem i mam ochotę na więcej…
Moja rodzina jeszcze nie nałożyła na mnie ekskomuniki co jest zarówno moim, jak i ich sukcesem! Wciąż mam do kogo wracać po treningu! 😊
A czego chcieć więcej…? O tym wkrótce.

Aleksander Krzempek – Półmaraton w Błoniu
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego