Poznański półmaraton miał być moją trzecią połówką w tym roku, po Sobótce (pierwszy start w sezonie dość nieoczekiwanie ozdobiony życiówką 1:47:10) i Warszawie (po której, w myśl przysłowia o rosnącym apetycie, spodziewałem się więcej niż 1:47:20 i dwukrotny marsz zamiast biegu).
Właściwie do samego końca nie byłem pewny, czy start ten potraktować ambitnie i biec na maksimum, czy też biorąc pod uwagę fakt, że to trzeci półmaraton w ciągu sześciu tygodni, podejść do niego bardziej treningowo. Ostatecznie zwyciężyła opcja ambitna. Skoro już poświęcam weekend (do Poznania wyjechałem już w sobotę – start w niedzielę o 9.00 raczej uniemożliwiał inne rozwiązania) i przemierzam te 600 kilometrów na pokładzie pociągu, to nie po to, żeby sobie po tym Poznaniu potruchtać 🙂 . Ale stolica Wielkopolski nie powitała mnie ciepło. Całe sobotnie popołudnie padało, a prognozy na niedzielę nie zapowiadały większych zmian w tym względzie.
Na szczęście w tym roku biuro (a także start i meta) półmaratonu zlokalizowane były na poznańskich targach, dzięki czemu w ciągu pół godziny od wyjścia z pociągu byłem już w hotelu z pakietem startowym w dłoni. Pozostało więc zjeść kolację (w towarzystwie znajomych, którzy w tym samym biegowym celu odwiedzili Poznań) przygotować ekwipunek na następny dzień i odpoczywać przed niedzielą.
Ponieważ z hotelu do linii startu miałem w prostej linii 100 metrów, następnego dnia po wczesnym śniadaniu podszedłem koło 7.00 zobaczyć jak wygląda sytuacja w strefie zero. Przygotowania u organizatorów na dwie godziny przed początkiem półmaratonu trwały w najlepsze, a towarzyszyły im miarowo lecące z nieba krople deszczu. Nie była to może pogoda idealna, ale na mojej osobistej skali na pewno tego ideału bliższa, niż 25 stopni i palące słońce.
Po tej krótkiej inspekcji nastąpiły powrót do hotelu, zmiana stroju z cywilnego na biegowy, rozgrzewka w hotelowym holu (jakoś nie miałem ochoty moknąć wcześniej niż to będzie konieczne) i – na dziesięć minut przed godziną 9, pojawiłem się w strefie startowej.
Oczywiście zanim rozległ się wystrzał startowy zdążyłem cały zmoknąć, ale adrenalina robiła już swoje i deszcz przestał być zauważalny. Kilka minut po 9.00 ponad jedenastotysięczny tłum biegaczy wyruszył na 21 km pętlę po Poznaniu. Mój główny cel – zejście poniżej 1 godziny 45 minut zakładał bieg w średnim tempie lekko poniżej 5:00 minut na kilometr. Pierwsze 3 kilometry to mocno szarpane tempo -spory tłok i biegacze poruszający się różnym tempem oraz dwa dwa zwężenia na tym odcinku trasy powodowały, że ciężko było trzymać równy rytm. Musiałem też pilnować sam siebie, żeby nie ruszyć za szybko – tak niestety zrobiłem w Warszawie, co miało wtedy przykre konsekwencje na ostatnich kilometrach.
Na punkcie pomiaru na piątym kilometrze zameldowałem się z czasem 24:54s. Czyli zgodnie z założeniami. Na trasie robiło się luźniej w miarę jak sznur biegaczy rozciągał się na trasie, równomierne tempo było łatwiejsze do utrzymania, a deszcz przyjemnie chłodził J W efekcie czas na 10 km to 49:33s, czyli drugie 5km w czasie 24:39s. Zbliżał się teoretycznie najtrudniejszy moment trasy, czyli dość długi podbieg na 12 kilometrze. Na papierze wyglądał on jednak groźniej niż w rzeczywistości – tempo 12 kilometra to 5:02s, czyli praktycznie bez zmian. Na trzecim pomiarze czasu na 15 kilometrze pojawiłem się po godzinie, 14 minutach i 19 sekundach, czyli trzecia piątka w 24:46s. Do tej pory wszystko szło idealnie zgodnie z planem. Z jednej strony zaczynałem już widzieć siebie na mecie, z drugiej – pamiętałem że te ostatnie 6km to jednak dość wredny kawałek, który potrafi dobrać się biegaczom do czterech liter (prawda znana nie tylko z teorii, ale i z autopsji 🙂 ). Pamiętał o tym także Alek, który jak się później przekonałem wspierał mnie drogą elektroniczno-telepatyczną 🙂 .
Od tego momentu na trasie, mimo pogody, było już także naprawdę dużo kibiców którzy zagrzewali biegnących do walki. A nie da się ukryć, że gdy w tym momencie biegu naprawdę pomagają oni wykrzesać z siebie dodatkowe, nadwątlone już siły.
Przy znaku pokazującym 17 km wykonałem ostateczny bilans sił i możliwości. Uda i łydki? Pracowały bez większych zarzutów. Głowa? Rwała się do przodu. Czas? No tak, na tym etapie biegu przeliczanie pozostałego dystansu na minuty i sekundy oraz szacowanie „jak szybko muszę przebiec to, co zostało, żeby zmieścić się w czasie x” zajmuje chwilę 🙂 . Ostatecznie po 500 metrach matematycznych zmagań wyszło mi, że 1:45 jest moje, ale, jeśli przycisnę mocniej końcówkę, to mam szansę zejść poniżej 1:44. Więc zacząłem przyciskać, choć na początku delikatnie 🙂 . Na 20. kilometr wpadłem z czasem 1:38:58s – czyli czwarta piątka w 24:39s. Pozostałe 1097 metrów to już dzika euforia, setki kibiców, zagrzewający do walki przez głośniki konferansjer i czysta adrenalina w krwiobiegu. W efekcie – po najszybszym kilometrze w całym biegu metę przekroczyłem z czasem 1:43:45s 🙂 . Po biegu medal, banan, cztery kubki wody i szybki trucht do hotelu żeby odsączyć przemoknięte ciuchy i wylać wodę z butów 🙂 .
Krótko podsumowując – to był drugi z moich półmaratonów (po zeszłorocznym Białymstoku który skończyłem z czasem 1:49:36, i który też był „mokrym” biegiem), który udało się pobiec zgodnie z zaplanowaną strategią i osiągnąć założony wynik. Przy okazji wykręciłem nieoficjalną życiówkę na 10km (48:12s; ale tego dystansu dawno nie biegłem oficjalnie– trzeba by wystartować w jakichś zawodach) i udało mi się zaliczyć negative split – pierwsza połowa dystansu to czas 52:19s, druga – 51:26s. Wniosek na szybko – będę startować tam, gdzie jest największa szansa na deszcz 🙂 .
Gratuluję życiówki. To nie ostatnia w tym roku 😀