Z opóźnieniem ale w końcu znalazłem czas, aby przysiąść nad relacją z Półmaratonu Warszawskiego. Po wystrzałowym dla mnie wyniku w Wiązownej miał nadejść planowany spadek formy. Może i był bo jeśli chodzi o samopoczucie to nie czułem się „w gazie” ale z drugiej strony dość niedawno udało mi się zrobić życiówkę na 5km a i treningi też były niczego sobie więc oczekiwania miałem sporawe…
Ale przed startem byłem jednak rozdarty – czy pobiec rozsądnie, czy od początku walczyć o maxa i rekord życiowy. Postawiłem na to drugie – nie byłbym sobą, gdybym odpuścił. 😉 Rozpisałem sobie tempa bardzo (bardzo, bardzo) ambitnie na około 1:17:30, tj. ponad minutę lepiej od życiówki.
Na starcie tłok jak nie wiem ale to normalka przy tylu tysiącach ludzi. Dlatego tez niespecjalnie przepadam za takimi na maxa masowymi biegami. Z jednej strony jest super, wyjątkowa atmosfera święta biegowego. Z drugiej strony – tłok w szatni, przepychanie się do depozytu no i najważniejsze – do stroju biegowego najrozsądniej jest się rozebrać już przed rozgrzewką, co w niezbyt ciepłe dni ma swoje minusy. Ale dość narzekania – stanąłem na starcie, nastrój miałem bojowy a w sektorze spotkałem jeszcze kilku znajomych (Daniel, Michał – heloł).
Ruszyliśmy dość szybko ale swobodnie. Michał Orzeł co rusz krzyczał mi zza pleców, abym zwolnił bo wystartowałem za szybko ale ja tego nie czułem. Biegło mi się swobodnie ale ca co rusz patrzyłem na zegarek – raz było za szybko, po czym za wolno. Nie wiem czy to wariował zegarek, czy tego dnia tak skakało tempo. W każdym razie od startu szukałem jakiejś grupy, która w odpowiednim dla mnie tempie biegłaby do mety i… jakoś nie mogłem znaleźć.
Finalnie złapałem się z jakimiś chłopakami ale oni biegli o wiele za szybko, nawet biorąc pod uwagę mój plan max. W efekcie pierwsze 5km pobiegłem w bardzo szarpanym tempie i na dodatek około 15-20 sekund za szybko w stosunku do planu.
Pierwsze problemy zaczęły się zaraz za 5km. Wybiegliśmy ze Starówki na długą prostą i Most Starzyńskiego. Tam po raz pierwszy naprawdę mocno dał nam się we znaki potwornie mocny boczny wiatr. Zawodnicy biegli jeden za drugim i nie było się za kim, ani jak schować. Ponieważ tempo siadło to na tym kawałku bardzo często dyktowałem tempo w naszej skromnej 3-4 osobowej grupie. Nie było to zbyt mądre taktycznie ale z drugiej strony nie było za bardzo wyjścia.
Po zbiegnięciu na praską stronę było odrobinę odpoczynku, 8, 9 i 10km to sporo zakrętów ale też trochę osłoniętego terenu przez co wiatr tak nie doskwierał. Był też jakiś krótki zbieg. Ale 11, 12 i 13km to znów długie proste i wiatr prosto w twarz – masakra. O ile dobrze pamiętam to sporą część pomiędzy 10 a 15km biegłem tam sam lub prawie sam. Coraz trudniej było mi utrzymywać właściwe tempo ale na 10km wciąż miałem spory zapas nad życiówką więc nie zważając na to, że bieg kompletnie się nie układał ciąłem pod wiatr najszybciej jak potrafiłem. W międzyczasie łyknąłem szybko żel bo zacząłem już odczuwać trudy tego biegu a w głowie zaczynało kiełkować zwątpienie.
Na 13km udało mi się dogonić Roberta Korzeniowskiego. W maratonie biega o wiele lepiej ode mnie więc co nieco byłem zszokowany. Jak na tę cześć dystansu to wyglądał średnio – zdawał się biec i oddychać bardzo ciężko. Zwolniłem i zamieniliśmy kilka słów. Pan Robert pewnie mnie nie zapamięta ale jeśli o mnie chodzi to nie sposób nie zapamiętać takiego Mistrza.
Ale i ja nie byłem już okazem świeżości – z każdą próbą zerwania tempa czułem jak opuszczają mnie siły. Na 15km widziałem jeszcze cień szansy na życiówkę – ale była to raczej tylko teoria bo czułem się tak osłabiony, że chyba sam nie wierzyłem, że to się może udać. Tempo spadało, spadał mój nastrój i znikały ostatnie pokłady mojej motywacji. W geście rozpaczy łyknąłem drugi żel. Tego dnia postanowiłem zaeksperymentować i wziąć 2 żele zamiast jednego. Mam wrażenie, że ten drugi żel zamiast mnie postawić na nogi jeszcze bardziej mnie dobił. Miałem już takie doświadczenia z kolarstwa – jak zrobiło się do bidonów zbyt nasyconą węglowodanami mieszankę to nadmiar cukru zamiast pomagać, natychmiast ścinał z nóg. Miałem wrażenie jakbym właśnie to przeżywał… Doświadczenie na przyszłość – na półmaraton jeden żel i wodę albo izotonik na trasie 😉
Biegnąc przez Łazienki już wiedziałem, że szans na życiówkę nie ma więc odpuściłem sobie dalszą walkę. Postanowiłem zwolnić na tyle, aby się po prostu nie zamordować. Dogonili mnie koledzy z M40 – Andrzej i Radek. Na podbiegu pod Belwederską też odpuściłem i pewnie ze 20 metrów przeszedłem. Ktoś nieznany z boku zaczął na mnie krzyczeć – „Co ty k*** robisz!? Teraz stajesz? Przecież się zakwasisz! Zapierdalaj pod tą górę!”. No to się spiąłem w sobie i do mety pobiegłem tak, jak należało – na maxa.
Pierwsze uczucia na mecie to potworny zawód. Wiedziałem, że wynik nabiegałem daleki od oczekiwań (1:20:54). Ale kiedy minęło trochę czasu zacząłem szczegółowo analizować ten bieg. Warunki tego dnia okazały się potwornie ciężkie. Do tego trasa także nie należała do najłatwiejszych. Ja nie zważając na trasę i warunki przyjąłem jak się okazało megaoptymistyczne założenia na bieg i co gorsze, nie skorygowałem ich w trakcie biegu. To mnie zgubiło bo może, gdybym pobiegł o wiele spokojniej to była szansa aby nabiegać ze 2 minuty mniej. Sam bieg też się nie ułożył – straciłem masę sił na samotny bieg lub prowadzenie grupy, co na końcówce okazało się zabójcze. To dziwne – kilkanaście tysięcy osób na starcie a jakoś trudno było tego dnia o zwartą, współpracującą i biegnącą stałym tempie grupę… Kilka dni po starcie mogę też powiedzieć, że na pewno tego dnia nie dałem z siebie maxa. Porównując zmęczenie po Wiązownej a teraz to odczucia są jak niebo i ziemia. Po Wiązownej 4 dni dochodziłem do siebie a tu – następnego dnia byłem już na normalnym treningu tak, jakbym pobiegał BC2 a nie zawody.
Ale dość gdybania. Tego dnia wielu kolegów pobiło swoje rekordy życiowe (graty Michał, Piotrek, Łukasz) ale też wielu przegrało z trasą i warunkami. Ja znalazłem sie w tej drugiej grupie bo na zawodach jestem typem ryzykanta – lubię stawiać wszystko na jedną kartę i dążyć do ambitnych celów. W Wiązownej popłaciło, tu na odwrót. Takie są biegi, taki jest sport. 🙂
Na koniec specjalne gratulacje dla Łukasza, który może nawet nie jest świadomy, iż nabiegał wynik, który jeszcze w 2014 był moim rekordem życiowym w półmaratonie. To na zachętę, aby nie ustawał w treningach. 😉 No i Pan Filip – graty nowych butów 😉 „Miszcz” podbiegu. 😛 A kto mówił, że to wygrasz? No kto?
A ja tymczasem wracam do ciężkiego treningu – jeszcze długa i wyboista droga przede mną…
Już jesteś silniejszy, ściemniaczu 😉 Gratulacje x2 😉
Dziś to naprawdę mocno pobiegłem ostatnie 3-4km, resztę z rezerwą – tak jak zapowiadałem. A ty ściemniaczu miałeś dziś biec po 3:40 😀
Po asfalcie 😛 Ale na szczęście rozsądek zwyciężył 🙂 Kiedyś jednak Cię dogonię 🙂
Fajna lokalna ekipa mastersów się nam robi 😀
Dokładnie – i to jest najlepsze 🙂 Może chcesz trochę potruchtać na Tarchominie? 😉
Chętnie się na truchtanie wybiorę pod warunkiem, że nie mnie zakatujesz tempem 😉
Na treningach nie potrafię 😉