Troszkę jak zwykle spóźniona ta moja relacja z Maniackiej Dziesiątki. Minęło już parę tygodni, wydarzyło się masę rzeczy. Ale dla dziennikarsko-blogowej przyzwoitości nie może tej relacji zabraknąć.
To był mój pierwszy start w „maniackiej”. Zachęcony renomą szybkiej trasy oraz faktem, że zamierzało biec wielu świetnych zawodników postanowiłem wystąpić w Poznaniu.
Dodatkową motywacją miała być bezpośrednia rywalizacja z trenerem oraz kolegami z drużyny Team Draczyński. Na miejscu okazało się, że przynajmniej z tego ostatniego nici. Trenera zmogło przeziębieie i zdecydował się nie biec. A szkoda.
Pogoda w dniu startu dopisywała. Słonko, ciepło. Wreszcie można było poparadować w krótkich spodenkach i singlecie bez ryzyka przemarznięcia. Cieszyłem się ze słońca jak dziecko.
Na starcie masa świetnych zawodników. Moim planem było trzymać się możliwie blisko Filipa Babika. Podczas ostatniej wspólnej dyszki przybielgiśmy na metę blisko siebie. Choć trochę oba
wiałem się czy wytrzymam. Filip był ostatnio „w gazie”, ja zaś od kilku dobrych dni czułem bóle mięśni i ogólne osłabieie organizmu. Szczerze mówiąc obawiałem się tego startu.
Zaraz po starcie nic nie wskazywało na jakiekolwiek osłabienie. Z początku biegłem za Filipem, który otwarł bardzo szybko. Ale po kilometrze nieco zwolnił i to ja wyskoczyłem do przodu. Tempo było zastraszająco szybkie. Z jednej strony obawiałem się czy wytrzymam dystans w takim tempie. Z drugiej – było dobre samopoczucie, niosły nogi i była grupa, w której łatwiej było biec. Ku mojemu zdziwieniu to Filip wyglądał jakby miał większy problem z utrzymaniem tempa. Już na 3-4 kilometrze widziałem, że to nie jego dzień…
A ja? Na półmetku zanotowałem swój rekord życiowy na… 5km. 16:22 po drodze na 10km. To zwiastowało świetny wynik. Tak niechybnie by się stało gdyby nie to, że po piątym kilometrze diametralnie zmieniły się warunki biegu. Najpierw wybiegliśmy na most, gdzie dostaliśmy silny podmuch wiatru a następnie zbiegliśmy na nadbrzeże Malty, którym sunęliśmy do samej mety pod wiatr.
Kiedy minąłem bodajże szósty kilometr poczułem jak nogi zaczynają mi ciążyć. Nagle opuściły mnie siły. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego. Może nieco przeszarżowałem pierwszą połówkę ale nie aż tak, aby nie móc biec… Tymczasem moje nogi zachowywały się tak, jakby ważyły tonę. Moja grupa uciekła do przodu, ja zostałem z podobnymi do mnie umarlakami i wspólnie nieśliśmy brzemię tego biegu do mety.
Około 8km na trasie czekał trener. Bóg wie co sobie pomyślał widząc mnie jak meczę się na trasie. Tym niemniej zrobił swoje – biegł w pobliżu mnie niemal do samej mety i darł się na mnie jak opętany próbując zmotywować mnie do przyspieszenia. A ja… nie mogłem. Byłem cieniem siebie. Ta końcówka nie miała wiele wspólnego z końcówkami biegów, w których biegłem naprawdę mocne ostatnie 2km. Tym razem mało zabrakło a ze zmęczenia przewróciłbym się na prostej drodze.
Wpadłem na metę z czasem w sumie niwiele gorszym od rekordu życiowego. Na mecie byłem bardzo zmęczony. W pierwszej chwili w ogóle nie zauważyłem, że do mety nie dobiegł Filip. Nie wiem nawet w którym momencie zszedł z trasy…. Filany czas to bodajże 33:40. Dla mnie czas niezadowalający choć dał mi zwycięstwo w kategorii wiekowej. Inaczej ten bieg ocenił trener – dla niego, zaledwie tydzien po dość trudnym starcie w półmaratonie, zważywszy na trudne warunki na trasie ten wynik był bardzo dobry.
Na koniec króciutko o samym biegu i jego organizacji.
Plusy:
+ spora obsada, rywalizacja, świetni zawodnicy
+ ciekawa trasa, chyba rzeczywiście dość szybka – choć akurat w dniu startu wiatr nas nieco sponiewierał, na co niestety nikt nie ma wpłytu
Minusy:
– w okolicy biura zawodów w zasadzie niemożliwe było zaparkowanie samochodu
– ogromne kolejki i niezbyt dobra organizacja odbioru pakietów
– skromny pakiet startowy
– brak napojow na mecie!!! tylko jedna niewielka (nawet nie 0,5l) butelka napoju to stanowczo za mało
– bardzo długi czas oczekiwania na rozdanie nagród, co dla osób, które wracały przez połowę Polski z biegu jest jednak istotne
No i na koniec… Część pucharów została uszkodzona w transporcie. Cóż… Przytrafił się wypadek i nie mozna nikogo za to winić. Tak się więc stało, że byłem jedną z osób, które pucharu nie otrzymały. Organizatorzy od każdej takiej osoby pobrali adres i zobowiązali się puchary dosłać. I… na tym koniec. Od biegu minął ponad miesiąc. Ani nie dotarł do mnie puchar, ani tez nikt się nie skontaktował. Z organizatorem jest również bardzo ciężko się w tej sprawie skontaktować. Na Facebooku wyłączona jest możliwość czatu a na posty czytelników nikt nie odpowiada. Na stroniea, ani w Regulamienie nie jest podany żaden numer telefonu, pod który można zadzownić. Napisałem w tej sprawie do dyrektora biegu – Pana Artura Kujawińskiego. Czekam… Może odpisze.
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego