Kolejny BMW (trzeci) ukończony. Jak co roku mogliśmy liczyć na piękne słońce i… szybką trasę. Lubię startować w BMW – to wejście w sezon jesienny i pokazuje jak człowiek przepracował lato. Do tego szybka trasa, dłuuugi ciąg na Wale Miedzeszyńskim – dla wielu zmora bo człowiek nie widzi końca, dla mnie super odcinek, człowiek wyłącza głowę i biegnie jak z tempomatem na autostradzie. 🙂
Już dzień wcześniej było wiadomo, że czeka nas potworny upał. W sobotę na rozruchu o 10 rano było już około 30 stopni. Nie inaczej miało być w niedzielę. Konsultacje z trenerką:
– Masz wystartować po 3:50
– Po 3:50? Nosz do cholery… 3:45 (rozpocząłem licytację)
– 3:50 mówię (i tu sterta niecenzuralnych słów) a po starcie ocenisz warunki i przyspieszysz
No i już było wiadomo, że tego wątku rozmowy lepiej nie ciągnąć dalej… 😛
Start, dookoła masę znajomych: Filip (kicał na piątkę, wiadomo było, że zniknie po 200 metrach), Dominika, mistrz Robert Korzeniowski, dobrze mi znani mastersi z M40 i cała masa kolegów biegowych.
– Dominika, na ile biegniesz?
– Powooooli 3:50
– Oooo, to super, moje tempo 🙂
Start i…. lecę z Dominiką. Biegnie się swobodnie ale patrzę na zegarek a ten mi tu wyskakuje z 3:30 🙂
– Wolniej! – krzyczę
– No jak to? Przecież wolno biegnę (Dominika)
Na szczęście szybko wyrównaliśmy tempo i domknęliśmy kilometr w 3:42.
No to będzie po biegu awantura z trenerką – pomyślałem. Ale czułem się dobrze, tętno wysokie ale nie aż takie, jakbym się spodziewał po takim upale. Wiedziałem, że o życiówkę będzie ciężko ale tempo, które przy odrobinie szczęścia tą życiówkę mogło mi zapewnić, a równocześnie nie zabiłoby mnie na pierwszych 10km to było ok. 3:45. No to 3:45. Na około 4 kilometrze pomachałem Robertowi Korzeniowskiemu, który wystartował jak rakieta i pobiegłem swoje. Szczęśliwie było jeszcze sporo biegnących więc łatwo złapałem grupę, z którą biegłem równo po ok. 4:42. Ale dobre się skończyło już około 8km. Chłopak, z którym zgodnie dawaliśmy sobie zmiany wyraźnie zwalniał, czuję i widzę, że jest około 3:50. Za plecami słyszałem potworną lokomotywę.
– Na ile chcesz biec?” – pytam. A on do mnie, że 3:45 do mety. Hmm…
– To ja poprowadzę 3:45 a ty się zastanów czy dasz radę…
Dał jeszcze tylko 2km i w zasadzie od 10km biegłem sam. Przed wbiegnięciem na Wał Miedzeszyński dogoniłem jeszcze jednego jegomościa i miałem nadzieję, że z nim trochę odpocznę ale stało się klasycznie – jak już go dogoniłem to zwolnił i momentalnie został za plecami – wyraźnie nie chciał już biec…
Wprawdzie nie miałem wieli biegaczy na trasie, wszakże biegłem w czołówce – jeśli tak w ogóle można nazwać miejscu około 20. No ale na parę tysięcy biegaczy to jednak czołówka. I z tej czołówki raz po raz wykruszali się zawodnicy. Czytałem relacje różnych osób z tego biegu – wielu przegrało z upałem. Niektórzy dociągnęli do 10km, inni do 15km… Sporo osób jednak przeceniło upał. Podobnie koledzy pacemakerzy – startując mieli obok siebie rzesze biegaczy a na metę dobiegali z pojedynczymi osobami. Większość osób jednak nie wytrzymała tempa i spasowała. Ja wbiegając na Wał Miedzeszyński, mając do mety około 10km wiedziałem, że dziś ze mną słońce nie wygra. Tętno wprawdzie miałem niebezpiecznie wysokie, przy wbiegnięciu na wał leciałem na ponad 93% tętna maksymalnego. Ale z drugiej strony wiedziałem, że „dziesiątkę” potrafię pobiec na parę uderzeń wyższym. No to sobie pomyślałem:
– Aleksander, to teraz resetujemy wyścig i zaczynami się ścigać na 10km 🙂
No i tak zrobiłem, na 12km nawrót. Zaraz za nawrotem usłyszałem doping – najpierw Mariusz, porem Radek. Zmotywowali mnie wzorowo, jak przystało na pacemakerów i od razu na budziku rozpędziłem się do 3:35. Oj… troszkę zbyt mocno do serca wziąłem sobie ten bieg na 10km. 😉 Zwolniłem ale kolejne kilometry były już równo w okolicy 3:40. Piłem na każdym punkcie, korzystałem z kurtyn wodnych, które zazwyczaj omijam szerokim łukiem, wykorzystywałem każde 50 metrów cienia, aby schować się przed słońcem i… wyprzedzałem kolejnych biegaczy. Jak się okazało wystartowałem pewnie około 30-40 miejsca, na 5km byłem 29, na 10 już 21, na 15km byłem 17, na mecie 14. Czyli inni nie wytrzymali tempa. Tak, dokładnie – inni nie wytrzymali a ja tak! I to w sumie pozytyw, z którego najbardziej się cieszę. Czas: 1:18:53 – nie zadowala mnie. Wiem, pogoda, upał, wszyscy gratulują i mówią, że super ale ja już taki jestem, że nie mam w sobie zapasów pokory, chciałem co najmniej 20-30 sekund szybciej.
– Przy tej pogodzie? – słyszę.
– Tak! Przy tej pogodzie!
Ale jest i drugi pozytyw. Czas identyczny jak na czerwcowych Mistrzostwach Polski. Też potworny upał. Zbliżone warunki, niemal identyczny czas. Tyle, że na MP ledwo dobiegłem do mety, od 10km marzyłem, aby umrzeć a na 15km chciałem zejść z trasy. A tu… Dobiegam na metę, potwornie zmęczony, nie będę wciskał kitu, że ten bieg był jak bułka z masłem – było potwornie ciężko ale utrzymałem tempo, zrealizowałem taktykę, która sobie założyłem (przepraszam Edytko za te 3:45 od startu), pobiegłem równo, pomimo, że sam to jednak bez nadmiernego szarpania i wytrzymałem fizycznie. Wyszło dobrze, zwłaszcza na tle innych zawodników. Do kolekcji dorzucam więc średni czas ale kolejne 2 miejsce w kategorii. 14. miejsca w Open skomentuję tylko jednym zdaniem – kategoria Elity była bardzo słabo obsadzona skoro taki leszczyk jak ja wspina się na 14. miejsce. A może bogate BMW i 4F sypnęłoby jakimiś lepszymi nagrodami dla podniesienia poziomu? Bo 2 Kenijczyków ścigających się ze sobą poziomu nie podniesie. To, że zamiast na podium odbierałem swoją nagrodę w Biurze Zawodów tez średnie. Najpierw się ucieszyłem bo w Regulaminie nie miało być nagród za kategorie wiekowe ale jak już odebrałem statuetkę to jednak jest niedosyt, że odebrano dziadkowi tę największą frajdę z biegania w mastersach, czyli przywilej zrobienia sobie foty na podium z innymi równie „młodymi” dziadkami. Bo w mastersach jeśli już rywalizujemy to właśnie z rywalami z kategorii wiekowych, wiadomo, że na walkę z młodszymi o 15 lat zawodnikami szans najmniejszych nie ma. To jest istota sportu masterskiego – bo nagród finansowych/rzeczowych wiadomo, nie ma zazwyczaj wcale lub są symboliczne.
Na koniec – organizacja biegu, bardzo dobra. Przebieralnia w postaci mikroskopijengo namiotu jak na tylu biegaczy troszkę mała ale dała radę. Woda na trasie, często a strefy nawadniania tradycyjnie długie, co pozwalało porwać kubek nawet 2-3 krotnie. Nowa trasa – mnie się podobała. Po zbiegnięciu z Wału pozostało tylko kilka zakrętów między kamienicami i już meta. Wcześniej trzeba było jeszcze wspiąć się na most, zbiec z niego i… ponownie na niego się wspiąć. Dla mnie to zmiana na plus. Pogoda – tej się nie wybiera, kto biega w sierpniu musi się liczyć z upałem.
Na koniec, mój progres w BMW Półmaratonie:
1. BMW Półmaraton Praski 2014 – 1:58:23, 3057 miejsce Open
2. BMW Półmaraton Praski 2015 – 1:30:11, 209 miejsce Open
3. BMW Półmaraton Praski 2016 – 1:18:53, 14 miejsce open
Tym samym chciałbym zachęcić wszystkich mastersów, panów i panie w kwiecie wieku do regularnych treningów. Chcieć, znaczy móc.
A już na samiutki koniec. Mój mentee pobił życiówkę na „piątkę” o 32 sekundy. Dumnym być. Dodając do tego urwane w tym roku kilkanaście minut z półmaratonu oznacza, że za rok-dwa będę misiał się nieźle wysilić, aby go dogonić.
Projekt Breaking2. Czy maraton poniżej 2 godzin jest w ogóle możliwy?
Sportowe wakacje czyli rzecz o roztrenowaniu
Mistrzostwa Europy Masters w Maratonie – Wrocław 2017
Deszczowa życiówka w 7. Półmaratonie im. Janusza Kusocińskiego